Skocz do zawartości

unavailable

Użytkownicy
  • Postów

    3 080
  • Dołączył

Treść opublikowana przez unavailable

  1. No, z tym zgubieniem uważam, że lekka przesada ;) Po raz pierwszy byłam w ubiegłą sobotę i może nie tyle zgubiłam się, ile mimo wszystko znalezienie jeziora nieco zajęło, bo nikt nie wiedział, gdzie ono jest. Okej, jest mapa, można było sobie sprawdzić na dzień dobry, jakkolwiek już w samej puszczy napis "do punktu czerpania wody" jest naprawdę mylący. O to jednak mniejsza. Bardziej denerwuje mnie tam oznakowanie szlaków, ponieważ jak w każdym miejscu w tym kraju (a przynajmniej w Małopolsce i na Pomorzu) nie jest ono wystarczające i nie zawsze wiadomo, gdzie dokładnie należy pojechać (o ile oczywiście chce się jechać zgodnie z danym kolorem). Mapy są zresztą tylko na wjazdach, a w samej puszczy trzeba już sobie radzić inaczej. Druga rzecz to rozróżnienie asfaltu od pozostałych dróg. Zależy, czym człowiek chce podróżować i w jaki sposób, jednak mogłoby to być nieco wyraźniejsze. Na razie byłam dwukrotnie i w zasadzie niezbyt wiedziałam, jak pojechać, żeby zrobić fajną, nieszutrową pętlę wokół (bardzo nie lubię jeżdżenia tam i z powrotem). Ostatecznie wylądowałam na zwykłych drogach, w tym dość ruchliwej krajówce 75, którą przejechałam ponad 5km, nim znów wróciłam na coś bocznego. Przed tygodniem natomiast pojechałyśmy zgodnie z mapą, ale droga okazała fatalna. Trawa do kolan, dziury, prędkość maksymalna 15km/h, średnia ok. 8-10km/h. Na szczęście obyło się bez kapci. Zgadzam się natomiast co do tego, że jest stosunkowo płasko, no i przyroda piękna. Zwłaszcza, kiedy jeszcze nie ma przemarszu całych rodzin z tabunami dzieci ;) Asfalt też przyzwoitej jakości. Popękany i chropowaty, ale przynajmniej bez ryzykownych dziur (no, może jakaś się trafi, ale rzadko). Gdybym miała bliżej, na pewno jeździłabym tam częściej, tymczasem teraz mogę sobie pozwolić raz, maksymalnie dwa razy w miesiącu.
  2. Tak coś czułam pismo nosem. Tyle, że wtedy w czerwcu zrzuciłam to na karb tego, że bidule mają zamieszanie związane z przeprowadzką i mogło się im coś zapodziać. Ale to już widać recydywa. Szkoda, bo lubiłam u nich kupować.
  3. Tak do końca pewnie sobie nie uświadomisz, bo buty będą bez bloków. Oczywiście, będziesz miał pojęcie np. o sztywności podeszwy, ale już ten charakterystyczny zgrzyt na asfalcie, to uświadcza się dopiero po zakupie ;) Shimano, które mam, mają taką gumeczkę na środku języka, żeby sobie schować sznurówki, ale nie korzystam. Nigdy mi się żadna sznurówka w nic nie wkręciła ani nie rozwiązała. Jakkolwiek do agresywniejszej jazdy czy na przykład w terenie, gdzie są jakieś krzaczki, pewnie może być to przydatne. U mnie był podobny kłopot, ale miałam to ogromne szczęście, że najtańsze buty akurat mi się szalenie spodobały. Z przesyłką dałam za nie 237zł (a były i tańsze, ale mam zbyt chodliwy numer). Znam ten ból, o którym piszesz. Każdorazowo jest dokładnie jak z telefonem - ledwo kupisz taki, a zaraz folia, etui i coś nadto. W rowerach przekładam co mogę, ale i tak zawsze za jakieś dziadostwo muszę dopłacić. No, tak. Mówienie o przyjemności jazdy byłoby sporym nadużyciem. Również mam 520-tki i nie widzę potrzeby wymiany na nic innego. Koniecznie srebrne - mają nieznośną tendencję do obrypywania się wszędzie, co na czarnym wygląda fatalnie i trzeba by było co wyjazd zamalowywać markerem ;)
  4. Dla mnie brakło tabeli :D Coś między typem egipskim a rzymskim (dwa palce równe, a reszta coraz krótsza). Jakie Shimano nie mierzyłam (prócz szosowych), wszystkie były wygodne, tylko numeracja bardzo dziwna w stosunku do butów, w których chodzę na co dzień. Palce mam wprawdzie relatywnie krótkie, ale stopę wąską. Te turystyczne trzymają się dobrze, również w sznurówkach, choć zdarza mi się czasem ciągnąć nogę. U mnie akurat pięta jest dość wysoko, but nigdy mi się nie zsunął, a i skarpetki zawsze muszę mieć takie ciut za kostkę, bo mi cholewka potrafiła obetrzeć naskórek na ścięgnie Achillesa. Zgadzam się z Jackiem, że bez mierzenia lepiej nie kupować. Mnie się to udało połowicznie, to znaczy była końcówka sezonu i w sklepach kiepsko było z dostępnością. Ale zaryzykowałam i stwierdziwszy, że 38 za mały, a 40 za duży, zamówiłam przez net 39. Ale to nie znaczy, że każde 39 Shimano jest okej - niektóre czterdziestki były na przykład na mnie dobre, co tylko potwierdza konieczność mierzenia.
  5. Z doświadczenia wiem, że nie ma terenów zupełnie płaskich ;) Ja sama mam na osiedlu takie nachylenie, że mapy Google w zasadzie go nie widzą, ale jednak lata temu, jak jeździłam bardzo sporadycznie, to ten podjazd zawsze czułam (zwłaszcza na powrocie). Tak więc rzeczywiście trzy biegi mogą okazać się niewystarczające.
  6. Nie mam porównania, ale mogę powiedzieć coś, o tych, które mam ;) Przed rokiem stałam przed podobną decyzją, tyle że od razu wiedziałam, że sportowych za nic w świecie nie chcę. Również ze względów estetycznych, bo nie jeżdżę od stóp do głów jak rasowy kolarz, więc w takich mokasynach jak szosę lub trzewikach MTB czułabym się po prostu śmiesznie. Mój wybór padł na Shimano WM34, które ma też wersję męską MT34 (o ile mi wiadomo, różni się ona jedynie kolorami i rozmiarówką). Jeżdżę w nich od początku października 2016 i w zasadzie od chwili zakupu ani raz nie miałam na rowerze innych butów. Do tego stopnia, że na rower "trenażererowy" (no bo przecież w moim przypadku to nie treningowy :P) też kupiłam SPD, bo mi tak było szkoda rezygnować. Jeśli ktoś w miarę regularnie czyta to forum, wie, że nie biję rekordów i chociaż lubię czasem liczby, nigdy nie analizowałam ich pod kątem jeżdżenia z SPD oraz bez. Takie porównanie byłoby zresztą idiotyczne, bo moja forma cały czas rośnie i podejrzewam, że tak byłoby zarówno z rowerowymi butami, jak i bez nich. Za co je jednak lubię? Najbardziej chyba za stabilizację i możliwość bezmyślnego pedałowania, zwłaszcza, kiedy noga jest już zmęczona. Zdarzało mi się w adidasach, zwłaszcza pod koniec jakiejś osiemdziesiątki czy setki, że noga zsuwała się z pedału i potem na całej długości ścięgna Achillesa miałam zdartą skórę. Poza tym po cięższej jeździe często bolały mnie kolana. Szczególnie to odczułam, jak przejechaliśmy w sumie 170km do Brzegów i z powrotem na ŚDM. Najpierw co i rusz podjazdy, potem niekończące się ulewy. Teraz zdarza mi się tylko jedno kolano odczuć bardzo rzadko i zawsze wtedy ratuje je nieznaczne podniesienie siodełka. Chodzenie w nich... cóż, tu mam mieszane uczucia. Ja osobiście bloków nie czuję i chodzi mi się w nich bardzo wygodnie (nigdy jednak nie pokonywałam więcej niż 1-2km na raz), ale jednak mam stresa, jak je słyszę, że zniszczę sobie bloki. No, bo niestety bloki słychać regularnie. Początkowo tylko na nierównościach, teraz natomiast również na asfalcie. Ale jest to tylko chrzęst niemiły dla ucha i nic poza tym. Trudno mi się wypowiedzieć na temat trwałości, ponieważ głupio porównywać takie buty do jakichkolwiek innych (nie tyle z uwagi na ich jakość czy materiały, ile przeznaczenie i użytkowanie). W normalnych butach inne są naciski i w innych miejscach następuje zgięcie, ściera się tam też podeszwa. Mogę więc powiedzieć tyle, że po około 170h jazdy (patrząc na Endo) oraz mniej więcej jedną trzecią z tego chodzenia (tak mi się wydaje, że jedną trzecią), mam obecnie lekko przetarty materiał cholewki przy języku oraz V na górze podeszwy od zębów psa ;) Poza tym liczne zagięcia. Buty jednak się nie rozklejają, a żadna dziurka nawet nie planuje opuścić swojego pierwotnego miejsca ;) Podeszwy w zasadzie idealne, odciśnięty jedynie lekko kształt stopy w wyniku nacisków. Tak sobie myślę, że kolejne buty, jakie kupię, będą chyba tego samego modelu. Szczególnie, że ich cena jest bardzo kusząca. Aha, może zainteresować Cię również wentylacja. Ja generalnie tracę wodę w innych miejscach i stopy pocą mi się dość słabo. Zawsze jeżdżę w cienkich skarpetkach (zwykła bawełna) i po bardzo upalnych, kilkugodzinnych wyjazdach widzę potem niewielkie białe zacieki w okolicach palców (czyli pewnie sól). Regularnie też na postojach staram się buty zdejmować. Z drugiej strony, kiedy jechałam w temperaturze około 12-15 stopni, dosyć zmarzłam. Ale też był wtedy mocny wiatr. Po tych wszystkich doświadczeniach na dzień dzisiejszy nie kupiłabym pedałów uniwersalnych w żadnym razie. Odpowiadają mi dwustronne bloki, natomiast jeśli trzeba gdzieś niedaleko przejechać, to według mnie też dają radę, wbrew temu, co wszyscy piszą. Oczywiście, nie jest to ten komfort i raczej sytuacja awaryjna, ale zdarzyło mi się przejechać ok. 10km w zwykłych butach w jakimś spacerowym tempie (czyli 15 do 20km/h na prostej) i na pewno nie określiłabym tego wyczynem niemożliwym lub ekstremalnym. Może podjazdy to już gorzej, ale po jakimś miejskim DDRze nie widzę przeszkód. Zresztą sama w mieście się nie wpinam, bo niefrasobliwych pieszych (z dziećmi/pieskami/telefonami lub bez) nie brakuje. A te Twoje buty bardzo ładne. Tylko numery kosmiczne. Masz 47?
  7. Nie masz wyidealizowanych. Po to każą Ci utrzymywać ciągłość korespondencji, żeby również się do tego stosowali. Widać jednak ciągłość korespondencji funkcjonuje u nich jako taki sam zapis, jak to odptaszkowywanie spakowanych rzeczy. Jeśli idzie o rabaty, to też miałam z nimi podobną scenę. Jest guziczek, by kliknąć, jak znajdziesz niższą cenę. Znalazłam i spytałam mailowo, a oni mi na to, że jak już kupuję coś z darmową przesyłką i z tym kuponem bodajże -20zł za pierwsze zamówienie, to już nie mogę oczekiwać, że jeszcze coś mi zrabatują. Fakt, że sprawa rozchodziła się o mniej niż 5zł (przy produkcie za ponad 50zł), więc wiadome, że i tak zamówiłam u nich, bo nigdzie taniej niż ta różnica przesyłki nie dostanę, ale swoją drogą do 5zł to już zrabatować mogli. Pod kątem podejścia do klienta kocham Decathlon. Mają program lojalnościowy z punktami i już przy takim rowerze za 2k robi się automatyczna zniżka 40zł. Ale nie to jest najlepsze. Najbardziej cenię sobie darmową przesyłkę i darmowy zwrot, bez względu na czas, który upłynął od zakupu. Na jesiennej wyprzedaży kupiłam kocyk piknikowy, ale że mi nie pasował, bo miał haczące rzepy, przeleżał w pudle kilka miesięcy. Nikt się nawet nie zająknął przy oddawaniu go w maju. Wady są natomiast dwie, a właściwie z mojej perspektywy półtorej ;) To pół, to brak możliwości negocjacji cen. Pół, bo jestem w tym kiepska, a oni i tak mają rzeczy najczęściej niedostępne nigdzie indziej. Poza tym zawsze coś tam można jednak ugrać. Niedawno kupowałam rower i myślałam, że będę zmuszona dokupić krótszy mostek, a tu pan mnie zaskoczył i wymienił mi go od ręki w ramach zakupu. Ta główna wada natomiast, to ich system dostaw i dostępności. Mieszają z tym straszliwie. W zasadzie regularnie zdarza mi się, że zamówienie jest opóźnione. W listopadzie dzień przed planowaną i obiecaną dostawą przysłali mi maila, że nie zdobyli produktu z magazynu francuskiego (był to izotonik, którego tony leżą na półkach we wszystkich Deathlonach Polski) i czy chcę ponowić zamówienie, które przedłuży się o kolejne 5 dni roboczych. Byłam zmuszona (wtedy w Tarnowie nie było sklepu, a do Krakowa się nie wybierałam), więc przedłużyłam. Dzień później wysłali paczkę. Ale i tak najlepszy hicior trafił mi się innego razu. Około godziny 9 rano przyszedł mi mail, że przepraszają, ale paczka opóźni się o ileś tam dni roboczych, natomiast dwie godziny później paczka została nadana. Tak że z Decathlonem nigdy się nie zna dnia ani godziny ;)
  8. Co do wymiany maili, mam bardzo pozytywne doświadczenie z Kawisbike ze Słupska. Chciałam kupić u nich opony, zaoferowali mi ich sprowadzenie, tyle że cena była wyższa niż ta z przesyłką w Centrum Rowerowym, więc zrezygnowałam. Jakkolwiek byłam miło zaskoczona korespondencją, że się komuś o dwie niezbyt drogie opony dyskutować. Co do Centrum Rowerowego - dno i pięć metrów mułu. W ubiegłym tygodniu dokonałam najprawdopodobniej ostatniego u nich zakupu. W czerwcu zakupiłam kilka rzeczy, miały pójść kurierem. Wreszcie dzwonię do nich, by spytać, co z paczką. Bez zbędnych dygresji - okazało się, że paczka nie wyszła od CR na czas, a potem zabajzlował DHL i czekałam na kuriera 4 dni! Rozumiem, wina przewoźnika, ale CR ograniczyło się jedynie do podania numeru paczki i miało gdzieś ciąg dalszy. Wszystko musiałam załatwić sama. Wreszcie paczka przyjechała. Bagażnik z outletu, który miał mieć tylko ryskę, okazał się bez wszystkich części do montażu - był tylko sam główny stelaż. Do tego w paczce zabrakło lusterka, na które czekałam kolejny tydzień, podobnie jak i na kasę za bagażnik. W tym tygodniu dokonałam kolejnego zamówienia. Pięć produktów. Obsuwa z dostawą - jeden dzień. Nie spakowali dętki. Na reklamację nie raczyli odpowiedzieć od czwartku. Nie wiem, po co ktoś tam fajkuje te produkty, skoro i tak ich nie pakuje do paczki. Ja bym przy takiej wtopie dała jakiś rabat albo drobiazg typu odblaskowa opaska czy bon na 10zł. A tutaj to nawet na przepraszam ciężko liczyć.
  9. Dobra, wiem, że nie ten temat, ale mnie świerzbi i może nas nie zamordują ;) W każdym razie Endo też liczy na podstawie pulsometru (jak się go ma) i nie mówiłam o tej wyliczajce z kosmosu. Powodzenia w spalaniu! :)
  10. Tym akurat się nie przejmuj. Ja regularnie co tydzień z samego jeżdżenia gubię pół kilo, poza tym raczej mam deficyt na normalnych posiłkach, a i tak waga, jak mi skoczy -0,5kg to jest święto i jak się przybombiłam na trzech zapiekankach w maju, to dopiero teraz te 2 kilogramy zaczynam gubić ;) W ogóle kalorie to chyba ktoś z perfidnym poczuciem humoru musiał wymyślić. Nic się nigdy z nimi nie zgadza ;) Tu mieliśmy taką dyskusję całkiem niedawno: https://roweroweporady.pl/f/topic/2118-ile-spalisz-kalorii/
  11. To, że czegoś nie widać, nie znaczy, że nic Ci nie grozi. Zgadzam się z Jackiem. Jak coś wyrżnęło tak solidnie, to raczej konstrukcja jest już naruszona i nie o to chodzi, czy to wygląda, czy nie wygląda, jak ze sklepu, ale o to, że materiał jest osłabiony. Jak masz gwóźdź i go zegniesz, a potem wyprostujesz, to wyglądać może tak samo, ale już nie taki sztywny i znacznie łatwiej zgiąć go ponownie. Tak samo będzie z obręczą. Pal sześć, jak Ci się scentruje i będzie bić mocniej. Gorzej jak Ci pęknie podczas takiego szalonego zjazdu. Albo nawet nie szalonego.
  12. Tak trochę z innej beczki - naprawdę bez jedzenia jest aż tak ciężko? Ja wiem, że po pierwsze zasuwacie szybciej niż ja, po drugie jesteście więksi (choć pewnie nie wszyscy :rolleyes:), ale jak to przeczytałam, to moje wyżywienie na około trzy wycieczki 90km ;) Nie o to chodzi, że się licytuję czy coś. Tak pytam z czystej ciekawości, bo nie mam znajomych, z którymi mogłabym wymienić doświadczenia :) Najbardziej hardcorową przygodę z jedzeniem przerobiłam tego roku w maju w Słowińskim Parku Narodowym. Dystans 84km, średnia prędkość chyba jedna z najgorszych, bo 16km/h, no ale na dwudziestym kilometrze Endo skierowało mnie na drogę, gdzie psy szczekają innymi częściami ciała niż zwykle i tak się przebijałam kolejne 10km przez tony piachu na semi-slickach 1,75 cala. Następnie zaliczyłam częściowy podjazd na Rowokół (dalszy uniemożliwiły schody), a kilka kilometrów dalej znów wylądowałam w tonach piachu. I tak właściwie trwało to przez kolejne 20km, aż zabłądziłam w lesie, bo skończyła się droga. Trochę przedzierałam się na piechotę (licznik bił dalej, więc nieźle mi wtedy po średniej pojechał), aż wreszcie zawróciłam do punktu wyjścia i już dotarłam na asfalt. Tak czy owak z domu zabrałam tradycyjnie trzy butelki rozrzedzonego izotoniku 0,7l i... pieniądze. Niestety, w maju nad morzem nie ma sezonu i nie udało mi się znaleźć dosłownie ani jednego otwartego sklepu. Na szczęście adrenalina robiła swoje i tak naprawdę głód poczułam po raz pierwszy właśnie jak wyszłam z lasu i opadły mi trochę nerwy (czyli jakieś 6-8h po śniadaniu, które było moim jedynym posiłkiem). Gorsze jednak było pragnienie, ale też nie było szans na uzupełnienie bidonów. W dodatku od domu dzieliło mnie jeszcze 20km. Asfalt wprawdzie fatalnej jakości, ale w porównaniu do piachu była to rewelacja. W domu wsunęłam całą michę frytek (bo akurat to było), a wcześniej loda na patyku. W normalnych warunkach na 80-100km dotychczas wystarczały mi 2-3 batoniki (nie wiem, jak teraz, bo ostatnią setkę zrobiłam w maju, czerwiec miałam przerwę, a teraz pokonuję tak około 50km na jeden raz, wtedy wystarcza mi zwykle jeden postój z jednym batonikiem). Z napojami bywa bardzo różnie. Generalnie piję tylko izotonik, a jak się skończy to wodę, ale już wtedy to nie jest to. Brakuje mi go do tego stopnia, że kiedyś spakowałam sobie proszek w tubkę, ale niestety na jakichś wybojach zatyczka sobie, a pudełeczko sobie i miałam z tego więcej biedy niż pożytku, bo wszystko poszło do prania, tak się lepiło :D
  13. Co do sieciówek, to ja też zaopatruję się głównie tam. Ostatecznie w Małopolsce morska ryba z założenia nie będzie świeżo złowiona ;) Generalnie kupujemy na zmianę w Biedronce lub Lidlu (jak się trafi), natomiast w Tesco zaopatrujemy się w kurczaka z wolnego wybiegu. NorthFisha kiedyś uwielbiałam, ale od ubiegłego roku unikam. Te droższe ryby to jeszcze jeszcze (choć też bez szału), ale podstawowe trafiały nam się kiepskie. Kilkakrotnie i w kilku miejscach (Łódź, Katowice i dwie różne w Krakowie), więc od roku nie byłam i na razie nie planuję. Nawet jak mnie jakiś piątek przypili, to szukam alternatyw ;) Tak w ogóle z sieciówkami i jakością różnie bywa. U nas w KFC reklamują się każdego dnia karteczką, kto jest dostawcą. Z innych źródeł wiem też, że faktycznie bardzo przyglądają się temu, co tam jest i wyrzucają nieświeże produkty do kosza. Tylko co z tego, jeśli wszystko jest tak nafaszerowane jakąś sztucznością, że nie da się zjeść tam jedzenia bez zgagi lub innych dolegliwości żołądkowych. Nie mówię od razu o biegunkach czy zaparciach, bez przesady, jednak coś na rzeczy jest. W tej kwestii już wolę McDonalda, ale też od wielkiego dzwonu.
  14. Wow! Również popieram, ale na lodówkę bym się nie odważyła ;) Przebiliście moją życiówkę z przeprowadzką w Seicento, kiedy przez całą drogę jedną ręką za oknem trzymaliśmy wielką prostokątną suszarkę na pranie :D Skądinąd fajna inicjatywa biblioteki z wypożyczalnią rowerów transportowych.
  15. Prawie wszystko, o czym mówisz, jest mi mniej lub bardziej bliskie. Z natury jestem człowiekiem, który je po to, aby żyć, a nie żyje po to, aby jeść. Innymi słowy jedzenie nigdy nie było dla mnie jakąś wielką frajdą i chyba nawet, gdyby istniała taka możliwość, mogłabym w ogóle z niego zrezygnować. Z drugiej strony był moment, kiedy bardzo ciągło mnie do wszelakich fastfoodów i podejrzewam, że tylko kiepski stan portfela uchronił mnie przed regularnymi wizytami w McDonaldzie i temu podobnych ;) Ale to akurat taka dygresja. Chciałam jedynie powiedzieć, że nigdy w diety (nie w znaczeniu: odchudzacze, ale zdrowe żywienie) specjalnie nie wierzyłam. Owszem, jak ktoś ewidentnie miał problem np. ze złą przemianą materii, to ok, wiadomo, że jedzenie. Ale żeby leczyło astmy, tarczyce, a jeszcze lepiej decydowało o jakiejś bezsenności czy innych stanach depresyjnych, no to nie ma zmiłuj. Nie wierzyłam ani trochę. Tak samo z pewnym powątpiewaniem patrzyłam na kwestię wpływu odżywiania na jakość aktywności. Oczywiście, może i u takiego Lewandowskiego ma to znaczenie, ale jeżdżąc 2-3 w tygodniu na rowerze, to co mi zaszkodzi jedno piwo? Ale okazało się, że trzydziestka minęła i jakoś to kurczę szkodzi. Naturalnie nie są to ogromne różnice, ale dla mnie wyczuwalne. Szczególnie przy stosunkowo małych ilościach spożywanego przeze mnie pokarmu, jego jakość okazuje się tym ważniejsza i rzeczywiście coś zmienia. Jeszcze nie doszłam w pełni co, wciąż się siebie uczę, chociaż moja przygoda ze świadomym odżywianiem zaczęła się około 3-4 lata temu, ale mniej więcej dopiero od 2 bardziej na poważnie, poza tym głównym jednak motywatorem są dla mnie dziedziny życia, na które jedzenie wpływa, a nie ono samo w sobie. Dlatego, jak nie widać efektów, czasem idzie mi to dość opornie ;) Przy okazji off-topiców oraz lekarzy, ja w zasadzie trochę skapitulowałam i jeszcze trochę, a rzucę nawet lekarkę pierwszego kontaktu. W zasadzie trzymam się jej tylko dlatego, że czasem mi jakieś badania kontrolne z łachy zapisze (choć też się prosić czasem trzeba). Reszcie podziękowałam. Reumatolog próbował mnie wsadzić na wózek inwalidzki (a przynajmniej zatrzymać na krzesełku i podnoszeniu kolanka 5-10 razy na dzień), a endokrynolog rozwalić cały układ hormonalny w imię jakiejś normy, której ja niestety nie spełniam (pięć lat zajęło mi odkręcanie spustoszenia, które jego półroczna kuracja wywołała, a i tak wciąż nie mam pewności, czy wróciłam do stanu sprzed). Podejrzewam, że jakbym poszła do kardiologa, kazał by mi sprzedać rower i kupić holendra, żeby jeździć w tę i nazad po chodniczku pod blokiem z prędkością 15km/h, bo wtedy bym się wpisywała w książkowe tętno. To zresztą nie jest tylko mój przypadek. Mam mnóstwo znajomych, którzy nie mają trzydziestki lub są tuż po i leczą się na schorzenia, których jeszcze nie zdiagnozowano u naszych rodziców. Wszyscy ostatni rower mają z czasów komunii, a na siłownię ich nie stać lub są tak zapracowani, że nie mogą, więc brzuszki rosną. Oczywiście na jedzenie też nie mają czasu, bo kto to widział, żeby sobie szukać takich strasznie trudnych przepisów i jeszcze urozmaicać menu jakimś błonnikiem czy czymś tam innym.
  16. Tyle ciekawych rzeczy napisałeś, że aż nie wiem, na co odpisywać ;) Idąc po kolei: shake'i też lubię, ale wypijam może z jeden na kwartał. Zasadniczo nic mi po nich nie dolega, poza tym, że jeden jedyny raz na pusty żołądek sobie takiego na rowerze zafundowałam i potem co jakiś czas mi chlupał i się przypominał. Naleśniki i placki ziemniaczane koniecznie się naucz, bo to nawet nie kwestia chemii i jak Ci je zrobi babcia Marysia, a nie zjesz świeżo usmażonych, no to będzie mały kłopot, bo są robione rozgrzanym tłuszczu, który te produkty zdążyły już cały wchłonąć i jeszcze się on zleżał. W takich wypadkach żołądek ma gorzej, niż Ty po raz pierwszy w Alpach ;) Co do przysłowiowej babci Marysi jeszcze, to jest z nimi ten kłopot, że czasem czują wewnętrzny imperatyw do smażenia w jeziorze oleju i potem tego nie odsączają. Wtedy nawet na świeżo jest masakra, zwłaszcza, jeśli nie jesz tak na co dzień (jak jesz na co dzień, to są inne problemy ;)). Przerabiałam to u mamy koleżanki, kiedy pierwszy raz w życiu pojechałam nad morze (mając jakieś 20 lat) i dostałam u niej na obiad dorsza. Potem przez jakiś czas myślałam, że to tłusta ryba, bardziej tłusta niż łosoś :D W kwestii wędlin się zgadzam w całości. Najłatwiej dostać coś kiełbasopodobnego (właśnie żywiecką, suchą, krakowską itp.), ale już z innymi bywa ciężej. W dodatku, tak jak zauważasz, są jeszcze tony soli. Dla osoby takiej jak ja, która w zasadzie prawie nie używa soli (nie solę na przykład ogórków czy pomidorów na kanapce, twarożku, z jajecznicą bywa różnie), czasem takie wędliny smakują jak Wieliczka. Humus stricte, tak jak kolega napisał, to pasta z ciecierzycy. Ale są też inne "pseudohumusy", czyli wszelkiego rodzaju pasty warzywne. Ostatnio zajadam się pastą z Biedronki (http://www.biedronka.pl/pl/product,id,49822,name,pasta-warzywna-natura-food-190-g), którą niestety rzucili tylko na jakiś zdrowy tydzień i jeździłam po mieście wykupując całe zapasy tej zielonej :P Faktycznie same naturalne składniki, a cena też sympatyczna (2 lub 2,50zł). Przez moment rozważałam wybór konkretnej diety, ale teraz widzę, że im zdrowiej człowiek się odżywia, tym bardziej organizm sam podpowiada, co by zjadł. Ja mam grupę 0 i właśnie dziś przeczytałam, że powinnam zażerać się mięsem i wykluczyć pszenicę. Ciekawy zbieg okoliczności, bo do mięsa mnie ciągnie, a od około dwóch lat jestem na diecie bezglutenowej, bo niestety nic mącznego mi nie służyło i w skrajnych przypadkach potrafiłam w ciągu jednej nocy przybierać 2kg. W dodatku od pewnego już czasu, mimo aktywności, cały czas wyłącznie tyłam i jak doszłam do pierwszych oznak nadwagi, byłam w tak dużej desperacji, że z dnia na dzień zrezygnowałam właśnie z pszenicy. Od tego czasu systematycznie wracam do normy. W ubiegłym roku zjadłam raz pizzę, w tym niestety aż trzy zapiekanki, bo jak byłam nad morzem poza sezonem, to nic innego do jedzenia nie mieli. Ja w proszku używam tylko izotoniku z Decathlonu, któremu robię tu wytrwale reklamę na forum w co drugim temacie z pytaniem o diety rowerowe :D Skład: sacharoza (60%), maltodekstryna (21%), dekstroza (7%), kwas cytrynowy, naturalny aromat z cytryny z innymi aromatami naturalnymi, cytrynian sodu, chlorek potasu, chlorek sodu, cytrynian magnezu, witaminy: C. E. B2, B6, B1, selenin sodu. Według tabel Stathama nic czerwonego tam nie ma, niektórych składników nie ma w ogóle, a część ma co najwyżej status niepewny. Natomiast cukry - stanowiące lwią część mieszanki - są w porządku. Dlatego właśnie stawiam go ponad wszelkimi innymi sklepowymi. Dla porównania: Gatorade ma syrop glukozowo-fruktozowy, a Oshee, 4Move to już cała tablica Mendelejewa, typu aspartam czy benzoesan sodu. Isostar ma syrop glukozowy, podobno lepszy niż glukozowo-frunktozowy, ale nie znam się na tyle, więc pozostaję ostrożna. Przy okazji reklamy - bardzo dobre wędliny mają na http://naturalnewedliny.pl/pl/. Przynajmniej mieli w ubiegłym roku, bo obecnie szkoda mi zamawiać jedynie dla samej siebie, a nikt w okolicy albo nie je mięsa, albo woli truć się chemią, no bo przecież jest lepiej doprawiona. Ja długo walczyłam z dietą bezglutenową, że głupota, że wymysł lobby, że na coś umrzeć trzeba, że wszystko jest dla ludzi. No i niestety życie mnie trochę zmusiło, bo stanęłam przed murem - albo jadłam w miarę normalnie i tyłam, albo bardzo intensywnie ćwiczyłam i jadłam zdrowo (ale z produktami mącznymi) i stałam w miejscu lub chudłam 1kg na pół roku. Dodam, że nie byłam na pieczywie sklepowym, ale przez ponad rok na pieczonym w domu chlebie pszenno-żytnim na żytnim zakwasie. Ale to są ekstrema i nikogo nie namawiam do rzucania zboża, bo jest to rewelacyjne źródło błonnika oraz witamin. Co nie zmienia faktu, że kiedyś białego chleba mogłabym zjeść cały bochenek i nadal być głodnym, podczas gdy domowego wystarczyło 2 kromki (pieczony w keksówce), a 3-4 to już na bardzo duży głód. Zgadzam się, producenta Danio do więzienia ;) Zwłaszcza, że wciska się to również dzieciom. Tak przy okazji: jego skład bardzo dobrze obrazuje maskotka. Z bananów zrezygnowałam, bo w lecie i w ogóle na pierwszym lepszym szutrze robi się z nich miazga, czego bardzo nie lubię. W awaryjnych przypadkach, jak niczego w wiejskim sklepiku nie ma, wtedy kupuję na bieżącą konsumpcję. Skład batoników mam podobny, tylko z wiórków zrezygnowałam, bo mi coś ostatnio nie podchodzą. A mógłbyś poprosić żonę o przepis? To znaczy chodzi mi o to, jak robi, żeby to miało postać batonu, a nie żelu ;) Uf, ale epopeja mi wyszła. Przepraszam wszystkich, którzy nie znaleźli w tym ani jednego wartościowego zdania dla siebie ;)
  17. Udało mi się uzbierać niezły zapas, dlatego jakiś czas oszczędzam na bidonach ;) Wiem, że niby to jednorazowego użytku i w przyszłości zamierzam się dorobić czegoś bardziej "pańskiego", ale jakoś nie mogę uchodzić czegoś w dobrym stosunku oczekiwań i wymagań do ceny. Żartujesz? To nie dość, że butelki zmienili, to aż tak się skundlili? Ja kupowałam Powerade'a właśnie wyłącznie dlatego, że jako jedyny nie miał aspartamu. Aż sięgnęłam do szafy po starą butelkę, no i jest acesulfam K oraz sukraloza. Chociaż wtedy, jak to kupowałam, moja świadomość była mniejsza, a teraz jak czytam, to piszą, że te wszystkie słodziki, to do jednego worka z aspartamem. Najlepszym dowodem jest to, co piszesz: ja po naturalnych cukrach nigdy nie mam zgagi i mogłabym się zażerać owocami. Ale jak kilka dni pojem taką sklepówkę, to zgaga murowana, nawet po jednym pomidorze. I nie chodzi tu tylko słodycze, bo tych nie kupuję w zasadzie w ogóle (a i jem też dość mało), ale chemia jest teraz dosłownie wszędzie. Najtrudniej jest mi kupić coś wędlinopodobnego, bo o ile jakiś hummus czy nawet ciasto sama sobie zrobię, to jednak świnioka nie ubiję i nie uwędzę ;) Tymczasem jak patrzę na te wszystkie etykietki - difosforany, glutaminiany oraz inne izośmieciany, a do tego wszędzie cukier (w najlepszym razie), to na sam widok można dostać zgagi. A najbardziej denerwuje mnie to, jak napiszą na pół opakowania: "bez glutaminianu monosodowego" i zaraz z tyłu zasuną jakiegoś innego kujawiaka.
  18. Porównania, o którym piszesz, specjalnie nie mam, ale jazda bez rękawiczek to u mnie akurat -50% przyjemności, a jeśli chodzi o doznania, to niestety tylko negatywne ;) Nigdy nie miałam problemu z wyczuciem kierownicy czy hamulców, za to dłonie w bąblach czy nawet kilkudniowy ból tej poduszki pod kciukiem, to jakbym rąbała przez godzinę siekierą. Druga sprawa to pot, którego potem nie znoszę, bo nawet jak wyschnie, to każdy syf się do kierownicy przykleja. Wolę co wyjazd wyprać rękawiczki, niż raz po raz szorować chwyty, a potem i tak wymieniać. No i mimo wszystko wolę na rzepy, bo chociaż się szybko kończą (nie tak jak u Marka, ale jednak), bo mam zawsze problem z szerokością nadgarstka (albo rękawiczka jest za duża, albo mam taki ucisk, że krew mi do dłoni nie dochodzi). A przy okazji prania oraz rzepów - prosty patent, ale może nie każdy wie - dobrze jest prać zapięte, bo wtedy nie haczy o inne ubrania i rzepy nie zbierają wszelkich farfocli. Oczywiście w pralce, tylko w temperaturze 30 stopni. Nauczyłam się już na wielu innych rzeczach, że pranie ręczne jest przereklamowane ;) Tylko na trenażerze się nie da jeździć. Próbowałam raz, dłonie po godzinie miałam od środka bielusieńkie i pomarszczone, jakbym trzymała w worku foliowym :rolleyes: Na szczęście tam nie trzeba się pilnować, tylko kręcić i kręcić, i kręcić...
  19. Popieram. Zarówno Oshee, jak i 4Move raz byłam zmuszona kupić, bo nic żywcem w sklepie nie mieli. Jakbym żłopała aptekę. Gatorade nie próbowałam, Powerade był świetny, póki nie zaczęli oszukiwać na butelkach ;) Teraz się zrobił za drogi, poza tym również niepraktyczny (uchwytów na bidon cudownie nie rozmnożę, a pół litra płynu często robi różnicę), więc wybrałam proszek.
  20. Po najnowszych doświadczeniach uważam, że do ramki w żadnym wypadku nie warto dopłacać. Rok temu akusiłam się na M530 jako na pierwsze w życiu SPD. Potem zostawiłam je przy trenażerze, z myślą, że siostrze będzie łatwiej jeździć raz na czas w zwykłych adidasach, a do "wyjściowego" roweru zakupiłam już zwykłe M520. Różnicy nie odczułam żadnej, co najwyżej estetyczną, bo wreszcie nie mam tak obrąbanych czarnych ramek ;) Jakież jednak było moje zdumienie, kiedy siostra ostatnio przez godzinę dała radę przejechać na tych 520-tkach w zwykłym obuwiu. Widać więc, że po bułki do sklepu ramki nie trzeba i na trasy ramki nie trzeba, ergo: po co w ogóle wymyślono te ramki? ;)
  21. Pewnie trochę się osiąga, tylko najpierw musisz mieć napompowaną łydę, żeby ogóle tę różnicę zobaczyć. Większe znaczenie będzie mieć ciężar roweru, pozycja, szerokość i bieżnik opon, a zęby to na samym końcu.
  22. Ja używam od lat najtańszy, jaki był wówczas dostępny i z tego, co widzę, ceny nie zmienił ? W Centrum Rowerowym za 7zł. Wiozłam w tym już wszystko, łącznie ze słoikiem jakiegoś sosu z Łowicza ? https://m.centrumrowerowe.pl/akcesoria/bidony-i-koszyki/koszyki-na-bidon-rowerowy/p,koszyk-na-bidon-alustar-simpla,640371.html Lubię go za to, że nie rysuje ramy, jest lekki, można go odginać, ale przy użyciu siły i sam z siebie trzyma mocno, nie gibie się na boki, lakier po tych latach jest leciutko starty na ok. 1-2mm przy wlocie od wewnątrz, więc też się nie czepiam. Jedyna wada - bo akurat mam biały - od wkładania i wyciągania butelek zabrudził się i bardzo ciężko to doczyścić na błysk. Z daleka nic nie widać, z bliska tylko jak butelka nie zasłania. Póki nie zacznę startować w triatlonie, chyba na nic droższego nie zamienię ? Szczególnie, że w rowerze są dziesiątki innych pilniejszych wydatków. Ta woda mineralna z Biedronki jest niezła. Ja mam wersję za 2,50zł hydration czy jakoś tak. Ale to używam tylko jako zapasową wersję, bo lubię mieć dostęp do wody podczas jazdy. Poza tym zdarza się, że po cięższych odcinkach trzęsą mi się przez chwilę ręce i mogłabym mieć kłopot z odkręceniem, a zostać na ten czas bez wody, to już w ogóle porażka. Używam butelki po starej wersji Powerade'a z dzióbkiem, ma 700ml i chwilowo nie znalazłam budżetowej konkurencji.
  23. Jacku, stokrotnie dziękuję! Wprawdzie są to decathlonowe B'Twiny, ale rzeczywiście mają na śrubie taki mały bzdyczek, który wczoraj umknął mojej uwadze. Wystarczy go przekręcić i piękna luka się robi.
  24. Poprzedniej jesieni stałam przed podobnym dylematem i w sumie zdecydowałam się na najtańszą przyzwoitą opcję, czyli nowy Elite Novo Force. Pozwolił mi przetrwać zimę tak, że wróciłam z przyzwoitą formą i bez nadwagi do lata, jakkolwiek bez rywalizacji na Endo ze znajomymi mogłoby to być niemożliwe ;) No, ale ja jestem dość specyficzna i na przykład oglądanie telewizji (w jakiejkolwiek postaci, czyli również filmów) to mniej więcej godzina w tygodniu, a i to nie zawsze. Najlepiej jechało mi się na Lidze Mistrzów, chociaż 15-minutowa przerwa bywała bardzo trudna ;) Poza tym nie każdy film się na rower nadaje. Dokupiłam czujnik smart i próbowałam Zwifta i Bkoola, ale oba były niekompatybilne. Zwift w ogóle nie znajdywał czujnika, natomiast Bkool robił takie numery, że jak jechałam z prędkością około 20-25km/h (na trenażerze mam MTB 26"), program wskazywał najmniej koło 70km/h, a najwięcej 360km/h (sic!) i to bez względu na ustawienia oraz korespondencje z supportem. Nie chciałam więc innym robić kuku i się odłączyłam. Podobne jaja robił Kinomap, więc ostatecznie sprzedałam czujnik (z małym nawet zyskiem) i wróciłam do filmów. Na dzień dzisiejszy, pomijając bardzo drogie egzemplarze, które dałyby mi pewność, że będą z kompem współpracować, wybrałabym raz jeszcze ten model co mam. Nowy to jednak nowy, nie muszę się pitolić i mam gwarancję. Obecnie trenażer ma przejechane nieco ponad 100h i tylko rolka jest lekko zaczerniona od opony, natomiast sama opona jest chyba w porządku (trudno ocenić, bo była i jest łysa ;)). Jeśli chodzi o głośność, to bardzo trudno znaleźć z założenia cichy trenażer. Bardzo dużo zależy od sposobu jazdy. Jak sobie dasz mały opór i będziesz zasuwał na dużym przełożeniu, to hałas jest taki, że film trzeba oglądać w słuchawkach, a i tak może być kiepsko. Dlatego na przykład nigdy nie jeżdżę po 22. Ale już na przykład na środkowym blacie i przy nieco większym oporze, w pokoju obok spokojnie dałoby się zasnąć. Mieszkam w bloku z wielkiej płyty. Znajomi sąsiedzi (mieszkają dosłownie przez ścianę) twierdzą, że nie słychać, choć raczej zaryzykowałabym, że po prostu nie zwracają uwagi, bo jak oni mają obiad rodzinny w niedzielę, to ja ich głosy słyszę. Z kolei mama, która mieszka piętro niżej, mówi, że słychać taki jakby wentylator, ale tylko, jak wszystko w domu powyłącza, bo jak jest czymś zajęta, to nawet nie wie, że ktoś jeździ. Tak więc zależy też, czy ktoś bardzo chce się nasłuchiwać, czy po prostu żyje sobie swoim życiem ;) Tak czy owak u nas w bloku różne walenia w kaloryfer potrafiły być z powodu za głośnej muzyki, a o trenażer nikt nigdy nawet nie zagadał ani nie spojrzał krzywo (może też nie wiedzą, że to my? :D)
  25. Mam trochę idiotyczne pytanie. Wczoraj próbowałam załadować szosę do auta, no i oczywiście przydałoby się zdjąć przednie koło. Tyle, że przez wszystkie lata mojego dorosłego życia miałam do czynienia z rowerami MTB lub pseudoMTB, które najpierw miały cantilevery, potem V-brake'i. Z V-kami sprawa była prosta - rozkłada się i można koło wyjąć, niestety dual pivoty mnie pokonały ;) Jedyna myśl, to spuścić powietrze i wtedy by zeszło, ewentualnie zdjąć klocki, ale to średnio praktyczne rozwiązania. Da się to zrobić jakoś nieinwazyjnie?
×
×
  • Dodaj nową pozycję...