Skocz do zawartości

unavailable

Użytkownicy
  • Postów

    3 080
  • Dołączył

Treść opublikowana przez unavailable

  1. No, tu dochodzimy do clou programu, bo właśnie z tym borykam się od mniej więcej pół roku. Jeżdżę dla siebie (nawet towarzysza dwóch kółek nie mam ;)), moim celem jest po części poprawianie osiągów, jednak wyłącznie po to, by podczas jednej wycieczki pojechać gdzieś dalej, zobaczyć więcej, mieć więcej czasu i wracać z takim zapasem sił, aby nie obawiać się, że gdzieś będę zmuszona nadłożyć drogi. W gruncie rzeczy efekt jest niby ten sam, a jednak nie umiem przekonać się do różnych (na moje potrzeby i możliwości zbyt wywindowanych) rozwiązań, jak chociażby plany treningowe, które wszystkie - jak jeden mąż - powtarzają mi na wstępie: określ, kiedy chcesz osiągnąć szczyt formy i na jaki event ma to przypaść... U mnie eventy trwają od maja do września co kilka dni ;) I w żadnym z nich nie muszę mieć szczytowej formy :P Z drugiej zaś strony naprawdę nie mam takiego zaparcia, aby bez jakiegoś planu nie skapcanieć całkiem przez zimę i taki cel, jak czerwcowa wycieczka, podczas gdy za oknem liście gniją w kałużach, jest dla mnie szalenie trudny do zwizualizowania. Z "trzeciej strony" natomiast domyślam się, że jeśli po prostu będę sobie wesoło pedałować na trenażerze, to pierwsze wiosenne wyjście na zewnątrz może mnie mocno zszokować ;) Tak, jak napisałeś - indoor i outdoor to dwie różne rzeczywistości i co gorsza (przynajmniej dla mnie) absolutnie nie da się rozsądzić, co jest łatwiejsze, bo decydują różne czynniki. Jakby to było takie proste, żeby sprowadzić wszystko np. do braku oporu powietrza, to niby zawsze można zwiększyć opór na kole, tyle tylko, że dochodzi chociażby problem przegrzania i wentylacji organizmu, którego na "prawdziwym" rowerze nie doświadczam (a który mocno obniża moją wydajność). Myślę, że po pierwsze musisz sobie odpowiedzieć na pytanie, co dla Ciebie znaczy bycie amatorem i po co jeździsz. Po drugie natomiast ja osobiście naprawdę zastanowiła się nad "pomocami naukowymi". Podobnie jak Ty, jestem zwolennikiem słuchania organizmu, ale jak się nie ma w tym doświadczenia, to często trudno jest się ogarnąć. Wspominałam, że używam pulsometru - i powiem Ci, że właśnie na początku był mi dużo bardziej potrzebny niż teraz, bo dopiero teraz umiem odczytać już mniej więcej po oddechu, czy powinnam na podjeździe męczyć się dalej, czy może dać sobie spokój i odsapnąć. I może dla niektórych to śmieszne, ale kiedyś, żeby się nie zarżnąć, naprawdę do czegoś tak prostego potrzebowałam "liczajki", która pozwoliłoby mi to określić w "nieprzekupnych" liczbach (w przeciwieństwie do własnego subiektywnego zniechęcenia i zasapania). Konkludując, jestem zdania, że jeśli ktoś zna siebie na tyle, aby nie wpaść ani w pułapkę pozornych słabości, które najchętniej podpowiedzą już po parudziesięciu sekundach utrzymania np. bardzo wysokiej kadencji przy wysokiej prędkości, że należy skończyć, ani też w pułapkę przesadnej ambicji, wiedzącej doskonale, że no kto, jak nie ja?! ;) to faktycznie można pozostać przy takim eksperymencie. Pozostaje jedynie pytanie, czy masz takie zaufanie do swojego obiektywizmu i na ile ma ono podparcie w rzeczywistości.
  2. Oczywiście, że ma. Dodatkowo jest jeszcze dystans serwisowy czy coś takiego. Na początku mi to nie działało, machnęłam ręką, bo w instrukcji piszą, żeby zapytać sprzedawcę, ale ostatnio jakoś przez przypadek udało mi się coś tam uruchomić. "Coś", bo jeszcze nie rozkminiłam do końca ;) W każdym razie jeśli idzie o dystans całkowity, regularnie resetuję licznik, a mimo to od trzech i pół tysiąca nic nie zeżarł ;) Przy okazji resetowania to taka ciekawostka (przynajmniej dla mnie w porównaniu do starej Sigmy 5000) - trzeba resetować każdą wartość pojedynczo, co robi się poprzez dłuższe przyciśnięcie jednego z guzików (teraz z pamięci nie powiem którego), znajdując się na danym wskazaniu. Czyli osobno resetujemy dystans dzienny, czas jazdy, średnią prędkość i średnią kadencję, a także inne (np. stoper), jeśli ktoś korzysta.
  3. W zasadzie można kupić za połowę ceny. Dziś z ciekawości patrzyłam na Allegro - niespełna 45zł. Mam taki, używam, działa nawet z Windows Phone (a mało co działa z tym systemem :P). Jedyna wada, że trochę żre baterię i kiedy (przynajmniej wg Endomondo) jej poziom jest około 50% już zaczynają się problemy z łącznością. Tu z pomocą przyszła mi IKEA z jakimś śmieszne tanim blisterkiem (bodajże 7zł za 8 lub 10 bateryjek). Ale to tak w ramach informacji, bo rozumiem, że 50zł to też pieniądz, nawet jeśli mniejszy. Swoją drogą też jestem ciekawa, czy można oprzeć trening tylko na kadencji, bo ostatnio ciągle tylko czytam, że i z kadencją, i z pulsem, ale bez mocy, to już jest mało wartościowe. Oczywiście nie przeczę, że pewnie moc jest najlepszym wyznacznikiem, ale jakoś ludzie ćwiczyli z pulsometrami i dawali radę, więc po co na siłę każdemu taką drożyznę wciskać (pytanie retoryczne, wiadome po co ;)).
  4. Też mam 16.12 i po przeszło pół roku użytkowania nareszcie zrozumiałam, co ma na myśli jajacek pomstujący na nią w co drugim temacie o licznikach ;) Mimo wszystko na razie wymieniać Sigmy nie zamierzam, bo jestem z niego zadowolona. Dopóki trzymałam licznik na kierownicy, trzymał się jak przyspawany, w tym tygodniu jednak podkusiło mnie, żeby z braku miejsca i wąskiej kierownicy przełożyć go na górną rurę. No i już dwa razy na postoju mi spadł, bo zahaczyłam go mocniej od dołu (z drugiej strony za rurę rower się chwyta, więc zdecydowanie łatwiej o kontakt niż na mostku). Zdecydowanie jednak łatwiej gubi się pompkę :P Co do funkcji, o które pytasz - ma wszystkie. Jakkolwiek podświetlenia mnie osobiście rozczarowało. Po pierwsze działa przez kilka sekund, a nie ciągle, po drugie natomiast uruchamia go kombinacja dwóch guziczków, czego pewnie idzie się nauczyć (ja po zmroku jeżdżę tylko, jak za późno wyjdę z domu, potem gdzieś tam nadłożę drogi i mnie jakiś zachód słońca złapie), jednak w całkowitej ciemności jest dla mnie super nieintuicyjne. Dodatkowo jakbyś kiedyś chciał do 16.12 można podpiąć czujnik kadencji za 23zł, a także wykrywa dwa rowery. O VDO się nie wypowiadam, ponieważ nie mam żadnego doświadczenia, a co za tym porównania. Możliwe, że jest lepszym wyborem :)
  5. Zależy też na jakie dystanse. Tak, jak tu autor pisał (25km), nie wiem, czy jest sens inwestować w coś za 180-200zł. Rok temu trafiłam na promocję w Decathlonie na fajny plecak Quechui z 2-litrowym bukłakiem za niespełna 60zł (przeceniony ze 120zł). Spokojnie można obok wypełnionego wodą woreczka zmieścić klucze, powerbank i inne drobiazgi, do tego niezbyt grubą kurtkę, a może dałby radę i więcej ;) Wentylacja jest przyzwoita. Wiadome, że zawsze z czymś na plecach grzeje się człowiek bardziej niż bez obciążenia. Ale szelki są z siatki, do tego jeszcze pas z dwoma małymi kieszonkami. Szkoda strasznie, że już go nie ma w ofercie, bo te nowe nie dość, że droższe, to dużo z tamtej funkcjonalności potraciły. W każdym razie daje radę i się nie drze, chociaż też nie eksploatuję go jakoś straszliwie. Tak "niewyczynowo", do 1-2h jazdy warto zdecydowanie rozglądnąć się w również ofercie turystycznej Decathlonu. Szkoda przepłacać za sprzęt tylko po to, by był dedykowany na rower i nie wykorzystywać w pełni jego możliwości, podczas gdy w przystępnej cenie można mieć coś całkiem przyzwoitej jakości. Ja w latach 90-tych zaczynałam od jeżdżenia z plecakiem szkolnym ;) Potem przerzuciłam się sakwy i sakiewki, bo i tak zawsze mam plecy całe mokre, z plecakiem czy bez, a do tego jednak takie kilogramy ładunku po kilku godzinach trochę na kręgosłupie ciążą. I nie piszę tu o wyprawach na Hel, tylko zwykłych niedzielnych wycieczkach, zwłaszcza letnich.
  6. To przecież tylko się cieszyć, a nie niestety ;) Owszem, z tym jak najbardziej się zgadzam. Jak zresztą we wszystkim. Można się tak samo zatracić w pięknie ćwierkającym ptaszku, fajnej bryce, która nas mija lub stoi na poboczu, ładnej dziewczynie/chłopaku... można się zwyczajnie zamyślić nad tym, co zjem po powrocie do domu i czy żona już czeka z obiadkiem. Czasami ten ułamek sekundy wystarcza i to właśnie miałam na myśli, pisząc, że nie ma czegoś takiego, jak stuprocentowe skupienie przez cały czas. Nie jest to jakieś moje widzimisię - starczy otworzyć pierwszy lepszy podręcznik psychologii czy nawet tonę modnych teraz blogów o samokształceniu/okołobiznesowych/coachingowych itd., aby znaleźć wzmiankę o tym, że maksymalną koncentrację możemy osiągnąć do 20 minut, potem nasza percepcja sukcesywnie spada. Z tej właśnie przyczyny nie potrafimy na przykład streścić całej książki czy nawet raptem półgodzinnego odcinka serialu, bo zawsze coś nam umyka. I dlatego właśnie nie tylko "nie ufam innym do końca", ale nade wszystko nie miałabym odwagi napisać, jak część tu optymistów, bo osobiście nie ufam również samej sobie. Taka przesadna wiara we własne możliwości i wewnętrzne przekonanie, że jestem odpowiedzialnym uczestnikiem ruchu, bo myślę za wszystkich - pal sześć, że trąci pychą. Po prostu pycha to pierwszy krok do nieszczęścia. Nie jesteśmy cyborgami, mimo pobożnych życzeń co poniektórych. Oczywiście nie jest to absolutnie, Tereso, atak pod Twoim adresem. Nie sugeruję też, że w takim zachwycie nad samą sobą trwasz. Chciałam jedynie na przykładzie Twojej wypowiedzi zwrócić uwagę na według mnie znacznie poważniejszy problem niż jakieś głupie słuchawki czy też ich brak. Nic dodać, nic ująć. Amen! :)
  7. Ar?! Czy Ty w ogóle przeczytałaś ze zrozumieniem to, co napisałam? Po pierwsze pisałam o tym, że się nie skupiam na muzyce, a Ty ni stąd, ni zowąd piszesz o "słuchaniu i skupianiu się na muzyce". Po drugie natomiast nie wiem, czy dostrzegasz tę subtelną różnicę pomiędzy skazywnaiem innych uczestników ruchu na myślenie za mnie a unikaniem założenia, że każdy z nich tylko czai się na mnie i zamierza łupnąć za wszelką cenę. A w ogóle tak do wszystkich piszących tu o ciągłej uwadze kontra bezmyślności. Piękne idee można mieć, jednak biologii się nie oszuka - nie da się trwać w maksymalnym skupieniu nawet przez godzinę, a co dopiero mówić o dłuższych jazdach. Wiadome jest, że zawsze kiedyś następuje ten moment nieuwagi, czy się ma muzykę, czy też nie. I wtedy tak czy owak jest się skazanym na farta, zbieg okoliczności, Opatrzność - w zależności, w co kto wierzy. I to właśnie miałam na myśli, pisząc, że przesadna czujność jest prostym sposobem na ból głowy i nic ponadto (no, ostatecznie to może nawet nieszczęście, jak się jedzie dłużej). Nie wierzę, że ktokolwiek z Was ma oczy dokoła głowy. Co najwyżej przyjmuję, że inaczej rozumiemy skupienie się na drodze i biorę to zbyt dosłownie.
  8. Taki zżyty z nim jesteś czy do garażu jest nie po drodze? ;)
  9. W kwestii pedałów to dostaję białej gorączki ;) I coraz częściej odnoszę wrażenie, że to taka edukacja, jak powiedzenie, że ścieżka dla rowerów to nie chodnik... Żeby jednak nie być hipokrytą, przyznam się, że mimo szczerych chęci, wciąż "włanczam" światło. Jakkolwiek - co ciekawe - do ruchu już się włączam :D
  10. Ja bym na Twoim miejscu najpierw sprawdziła w mniej ekstremalnych warunkach (jednak koniecznie na rowerze przy jako takim wysiłku) połączenie coli z bananami. Mnie pewnie by nie ruszyło (na rowerze nie sprawdzałam, bo nie lubię jeździć "na gazie" ;)), ale co wrażliwsze żołądki różnie reagują na owoce plus bąbelki. Ze swojej strony polecam jeszcze daktyle. Lubię je zwłaszcza latem, bo się tak nie rozmemłują jak banany :)
  11. Tak czytam i trochę mnie dziwi, czemu demonizuje się jazdę w słuchawkach, skoro najwyraźniej nie chodzi o same słuchawki, ale o muzykę ;) Dla mnie o tyle istotna różnica, że od przeszło 10 lat bardzo cieszę się, że wynaleziono słuchawki douszne (nie: dokanałowe), bo dzięki nim w okresie późnojesienno-zimowo-wczesnowiosennym skończyły się moje problemy z uszami, które przy dużym wietrze najzwyczajniej w świecie mnie bolą. Słuchawki są wtedy po stokroć lepsze niż np. opaska czy nauszniki, w których się zwyczajnie przegrzewam. Co zaś do samej muzyki... Hm, najbliżej mi w tej całej dyskusji do opinii Łukasza. Czy mam słuchawki, czy też nie, to i tak szum wiatru sprawia, że na trasie zdarza mi się nie słyszeć nawet silnika jadącej z przyzwoitą prędkością osobówki za plecami. Słychać jedynie tiry, ewentualne trąbienie lub syrenę, a raz na czas jakiegoś świra, który pruje ponad 100km/h (ale to też zwykle już w trakcie wyprzedzania lub tuż za plecami). Dla mnie jest to wystarczające. Przyznam, że też do końca nie rozumiem, co to znaczy, że muzyka rozprasza. Zależy chyba co kto słucha. Mnie przynajmniej bardziej rozprasza na przykład audiobook z ambitniejszą literaturą czy podcast traktujący o jakimś trudnym dla mnie temacie. Wtedy rzeczywiście nagranie może przykuć moją uwagę (i dlatego słucham ich jedynie w domu), ale muzyki jeśli zdarza mi się słuchać, to raczej zupełnie bezmyślnie. Poza tym najczęściej i tak właśnie samochody ją zagłuszają (może jakbym się wzięła za Iron Maiden zamiast Oldfielda byłoby łatwiej :P). Za to długotrwałe skupianie się na każdym, kto potencjalnie może zrobić coś głupiego i bycie cały czas czujnym, to w moim przypadku najprostsza droga do bólu głowy, nerwowego napięcia karku oraz ostatecznie zabicia całej przyjemności z jazdy.
  12. Dokładnie ten model miałam na myśli. Moje wymagania sprowadzają się w zasadzie do tego, żeby nie zepsuł się od razu i dawał podobny opór, jak przy normalnej jeździe. Przy czym - jak już można było wywnioskować z wcześniejszego posta - moja "normalna" jazda to pewnie dla wielu zaledwie początek rozgrzewki ;) Na dzień dzisiejszy decathlonowy w zupełności by mi wystarczył, tylko ta wczorajsza przymiarka bardzo mnie zniechęciła i jeśli nawet była to jednostkowa wada, no to chyba dość awaryjny sprzęt, że im w sklepie nawalił (chyba że źle zmontowali). Dużo już na nim przejechałeś? Ponadto chciałam jeszcze zapytać o generowany przez niego hałas, co jest dla mnie o tyle istotne, że mieszkam w bloku, a po drugie o mocowanie koła. W rowerze, który chciałam do niego podpiąć mam tylne koło na śrubach, a w większości trenażerów widziałam szybkozamykacze - czy jest to jakiś problem (jeśli masz wiedzę, to w ogóle, a niekoniecznie tylko w tym modelu z Decathlonu)?
  13. Z uwagi na coraz "piękniejszą" pogodę, wczoraj w Decathlonie zainteresowały mnie trenażery ;) Przetestowałam najtańszy (ten ich własny) oraz Elite Supercrono. Ten drugi działał bez zarzutu. Ale przyznam, że na moje możliwości jest za dobry i nie mam tyle siły, żeby wykorzystać jego możliwości. Niestety, ten decathlonowy rozczarował mnie bardzo i jazda na nim zwyczajnie nie była płynna. Co obrót korbą, wyraźnie czułam pod nogą taki skok na przemian lekko i opór, nie dało się pedałować płynnie (coś jak na orbitreku, gdyby przenosiło się ciężar i naciskało tylko jedną nogą). Na panią tam pracującą liczyć się niestety nie dało, a jej kompetencje ograniczyły się do umiejętności obniżenia siodełka, żebym mogła wsiąść na rower :P Kiedy zapytałam, czym różnią się oba modele, powiedziała, że ceną. Ale jak tylko zauważyłam, że tu jazda jest skokowa i niepłynna, to najpierw zaczęła mydlić mi oczy, że ustawiłam sobie inne przerzutki, a potem, że jak coś jest dwa razy droższe to wiadome, że czymś różnić się musi (!) Tyle że po pierwsze to nie była kwestia przerzutek czy oporu, bo to sprawiało co najwyżej tyle, że jechało się ciężej lub lżej, tymczasem na tym tańszym jak dla mnie jechać nie dało się w ogóle. Wydaje mi się, że też bez znaczenia jest, że do jedno przymontowany był góral, a do drugiego szosa. W związku z tym mam pytanie - czy to jest rzeczywiście kwestia, że tylko droższe trenażery chodzą płynnie? Przy okazji, jeśli ktoś miał styczność - czy to była jednostkowa wada (?) decathlonowego modelu czy one wszystkie tak mają? Wydawało mi się, że za ceną idzie głównie mniejszy hałas i większe opory, plus ewentualne bajery typu ant itd. Z góry dziękuję za odpowiedź :)
  14. I to jak! Najpierw się spietrałam, że się zapadnę i jeszcze wdepnę w ten asfalt nowymi butami (a wtedy chyba bym się popłakała, bo to był pierwszy dzień z SPD-ami ;)). W dodatku tak mi było głupio przed tymi drogowcami, że zwiałam w trymiga, nie oglądając się za siebie i dopiero jak zniknęli za zakrętem, zatrzymałam się, by oceniać straty. Przez myśl mi nawet przemknęło, że trzeba będzie wzywać "wóz techniczny" z domu, bo przecież z dwoma stopionymi oponami daleko nie zajadę. Haha, racja! :D Dlatego właśnie najczęściej ścieżek unikam jak ognia. Na początku sezonu, jak wstałam z kanapy, było znacznie gorzej, bo byłam na nie skazana (trudno było mi zrobić więcej niż 15-20km), teraz na szczęście używam ich jedynie po to, by wydostać się z miasta.
  15. No, i to mniej więcej miałam na myśli z tym byciem "nie-pro" ;) Ja akurat nie jeżdżę w kasku. Chociaż przyznam, że tak, jak jeżdżę, to do sklepu bym się nie wybrała :rolleyes: Co do kasków (nie chcę tu absolutnie zaczynać dyskusji na temat ich zasadności lub braku tejże, bo to zostawiam każdemu wedle wyboru), ale ostatnimi czasy jakoś znacznie częściej trafiam właśnie na rowerzystów... no, może nie jadących do sklepu, ale niewiele dalej - właśnie w kaskach oraz tych dystansowców z gołymi głowami. Na czele z księdzem z mojej parafii, który jeździ po chodniku 500 metrów w jedną stronę, potem 500m z powrotem i tak przez około pół godziny właśnie w kasku. Dlatego też, jakbym miała odpowiadać w ankiecie na ulicy, co mi się z "rasowym" rowerzystą kojarzy, to na pierwszym miejscu nie kask, a obcisłe wdzianko. Często też rowerzystę idzie poznać po samym rowerze. Szczególnie na wsiach ci z bułkami to teraz albo jeżdżą starymi, zdezelowanymi "góralami", albo nowiutkimi mieszczuchami z koszyczkiem lub przynajmniej wyprostowani jak świeca.
  16. Albo nie wyglądam na tyle pro, żeby mnie pozdrawiali, albo w Małopolsce ten zwyczaj nie jest jakoś namiętnie praktykowany ;) To znaczy spotkałam się z tym z 3-4 razy, ale niestety zawsze miałam takiego pecha, że akurat musieli mnie mijać, kiedy ledwo żyłam na długich podjazdach i naprawdę ostatnią rzeczą o jakiej wtedy myślałam, było podnoszenie ręki do góry albo chociażby nawet uśmiechnięcie się :P
  17. Aż mnie zaskoczyło, że nikt z Was nie wspomniał o ślimakach. Znaczy, że nie ma się czym chwalić, czy że udaje się Wam je omijać? ;) Mnie się raz udało dosłownie o milimetry. Niestety jakiś miesiąc temu jakiegoś innego pechowca zauważyłam w ostatniej chwili i było tylko chrup, a potem taka mela na przedniej oponie (na szczęście na trasie sama się szybko wyczyściła). Natomiast jakieś dwa tygodnie temu trochę z głupia, żeby ominąć drogowców, którzy zastawili całe pobocze, wjechałam na świeżo położony, gorący asfalt. Zorientowawszy się, że się koła zapadają, szybko zjechałam. Miałam nawet pietra, że gumy się podtopiły, ale na szczęście nie. Chociaż asfalt się do opon przykleił i jeszcze kilka kilometrów miałam "terenowy" bieżnik :rolleyes: Trudno liczyć, żeby wiewiórka przebiegała po pasach :D Też miałam wczoraj podobną sytuację, ale wiewiórka była ciut mądrzejsza. Wybiegła do połowy ulicy, ja już po hamulcach, a ta w tył zwrot i odkicała z powrotem. Dlatego przy kurach zawsze zwalniam, bo trochę się boję, że jak w taką wyrżnę centralnie, to potem i z rowerem, i ze mną będą kłopoty. Za mądre to one niestety nie są i nigdy nie wiadomo jak się zachowają - ani czy wbiegnie mi prosto pod koła, ani czy pójdzie w lewo czy w prawo na widok roweru. Albo w ogóle staną jak kołek w miejscu. Co jak co, ale samochodów bardziej się boją, a roweru często nie słyszą i w ostatniej chwili zdziwione orientują się, że to coś w ogóle porusza się w ich stronę, po czym właśnie zaczynają swoje irracjonalne zagrywy.
  18. Przesiądą się na trenażery ;) Ja nawet w zimie jeżdżę bez czapki, bo mi zaraz za bardzo się głowa przegrzewa, ale to też pewnie kwestia przyzwyczajenia (mam bardzo krótkie włosy, więc to nie jest ich zasługa). Muszę za to mieć opaskę na uszy. Na razie wystarczają zwykłe douszne słuchawki ;) Co do ubrania, ostatnio przy 10-12st. jechałam w krótkim termoaktywnym rękawku i na to zwykłą bawełnianą pseudosportową bluzę. Niestety, trzykrotnie spotkał mnie deszcz, więc musiałam jeszcze ubrać kurtkę, która mimo że jest cieniusieńka i tak dawała zbyt dużo ciepła. Choć i tak lepiej, niż przedostatnio w softshellu, z którego ledwie po dwóch godzinach jazdy można było wręcz wyciskać wodę. Na nogach mam dresowe spodnie do fitnessu (marka własna Decathlonu), na większe chłody zakupiłam sobie ochraniacze na kolana, ale na razie jest za wcześnie, żeby je testować. Podejrzewam, że pewnie na szosie wygląda to nieco inaczej, bo prędkości są większe niż te moje 24-28km/h, więc też odczuwalna temperatura spada. Tak czy owak najgorsza rzecz, jaką można sobie zafundować w takim okresie jesienno-zimowym, to postoje dłuższe niż 5-10 minut, ponieważ niepracujące mięśnie z piorunującą szybkością tracą ciepło ;)
  19. Ja stawiam na dłuższy wymach przy dojeździe. Ale to też zależy od konkretnej sytuacji i trochę zdaję się na intuicję - czasem, tak jak piszesz, zasygnalizuję raz jeszcze, jeśli samochodu za mną nie było i dopiero nadjeżdża. Na pewno jednak nie stałabym jak kołek z wyciągniętym ramieniem, czekając aż się sznurek samochodów przewali. W każdym razie bez względu na przepisy zupełnie nie ufam kierowcom i ich rozgarnięciu, dlatego zakrętów w lewo unikam, jak tylko mogę i czasem na ruchliwszym skrzyżowaniu wolę stracić czas, wędrując przez dwa przejścia dla pieszych, niż pakować się między auta i machać rękami, licząc, że zwrócą na to uwagę i należycie się ustosunkują ;)
  20. Ostatecznie zdecydowałam się na tańszą opcję, czyli Kendy Khan 1,75. Na razie zrobiłam 120km, głównie po asfalcie, chociaż trafiło się też kilka wertepów oraz piachu i raczej jestem zadowolona. Raczej, ponieważ samym oponom nie mam absolutnie nic do zarzucenia, ale też nie miałam okazji na zbyt wiele testów (bo co to jest jedna setka). Trudno mi też stwierdzić, na ile jedzie się lepiej/szybciej, na ile mają na to wpływ pozostałe czynniki. W każdym razie na pewno jedzie się ciszej ;)
  21. No i raczej muszę przyznać Ci rację. U mnie jest niby w całości Alivio, w poprzednim najtańszym Krossie była mieszanka Tourney+Acera i tam po prawie 4tys., siedmiu latach i bardzo kiepskim serwisie wszystko działa wciąż przyzwoicie. Kandsa mam ledwo rok, na liczniku ok. 1,2tys., a problemy po dwóch serwisach, jak były - tak są. Co najśmieszniejsze, poszłam do serwisu "reklamować", że o ile przerzutki wyregulowali, no to dalej rzęzi i słychać napęd. Gościu przy mnie wziął rower na stojak i oczywiście jemu nic nie rzęziło, co świadczyło by o tym, że napęd słychać jedynie pod obciążeniem (zwykłym, normalnym jeżdżeniu, nie mówię o stawaniu na pedałach). Do tego teraz jeszcze przestała mi przeskakiwać zębatka z 5 na 6 - trzeba wejść na 7 i schodzić na 5, żeby poszło. Normalnie szlag mnie zaczyna trafiać, zwłaszcza, że od przeglądu minął raptem miesiąc, w czasie którego przejechałam ok. 500km. Jak tak dalej pójdzie, to do końca lata wyjdzie na to, że taniej byłoby kupić droższy rower z lepszą naklejką ;) Na pocieszenie biorę jednak pod uwagę również kwestię szczęścia, czyli wiesz: "kupiłem telewizor Manty i działa siódmy rok bez zarzutu, a znajomy kupił Samsunga i zepsuł się po roku", bo jakoś nie spotkałam się dotychczas na forach, aby gremialnie wszyscy na Kandsy narzekali, że jakąś "gorszą wersję" Shimano skupują do swoich rowerów czy chałturzą przy skręcaniu. Więc może też nie ma co odstraszać wszystkich przed tą marką.
  22. Jakkolwiek autor tematu pisze, że "są laikami", więc jak nie mają zaprzyjaźnionego speca (a pewnie nie mają, skoro piszą na forum ;)), to ja bym się w używki nie bawiła. Można się naprawdę głupio urządzić, co przerabiałam kilka lat temu na własnej skórze. Zostałabym przy tej liście, którą zaproponował NoOnesThere.
  23. Góry Skaliste to w ogóle nie ta bajka, nie tylko ze względu na realia naszego kraju, ale przede wszystkim sprzętu i samego cyklisty :P Szosówka nie ma u mnie racji bytu, zdarza mi się jeździć z sakwami, a na drugi rower ani mnie nie stać, ani nie mam miejsca. A to, jak skomentują wygląd mojego jednośladu inni uczestnicy ruchu, to w zasadzie nie mój problem, bo zależy mi przede wszystkim na komforcie, jeśli więc jest możliwość jeszcze go polepszyć, to czemu miałabym nie skorzystać? ;) Przyznam skądinąd, że Twoja wypowiedź nieco mnie zaskoczyła :) Spotkałam się już z wieloma dyskusjami na forach, jak to ludzie kupują MTB, potem orientują się, że i tak jeżdżą głównie po asfalcie i nie tylko chcą wymieniać opony na semi-slicki, ale nawet się ich do tego zachęca. Moje pytanie pojawiło się dlatego, że mimo naprawdę bardzo mocnego dopompowania (o co dbam zawsze i od lat), jeździ się czasem dość ciężko (teraz przy startym bieżniku jest nieco lepiej, ale dość długo na asfalcie Koyoty są głośne i to potwierdzi chyba każdy, kto je miał). O ile jednak we wspomnianych dyskusjach wszyscy gremialnie wymienialiby opony na 1,5 (bo po co zatrzymywać się na 1,75), o tyle jakoś nikt nie raczy wspomnieć, jak się przedstawia taka zamiana w kwestii przyczepności i odporności.
  24. Od kilku dni noszę się z zamiarem wymiany opon. Przez kilka lat pozostawałam wierna kierunkowym Kendom Koyote 26x1,95, ale drugi komplet powoli się ściera i rozważam wymianę. Obecne opony uwielbiam za to, że właściwie niewieloma przeszkodami muszę się martwić. Na odpowiednim przełożeniu da się przejechać przez błoto, śnieg oraz niezbyt głęboki piach (jak się opona w nim zapadnie, to nie ma zmiłuj i trzeba iść piechotką). Zdarzyło mi się też wielokrotnie jechać po asfalcie podczas różnych ulew, ale nad rowerem zawsze dało się spokojnie panować. Drugą zaletą jest to, że kapcia zaliczyłam tylko raz i to dopiero okazało się na trzeci dzień po powrocie do domu, mimo że kolec (z akcji czy innej róży) był dość wielki. Zdarza się także, jak chociażby podczas ostatniej mojej wycieczki, że nagle asfalt się skończył i zaczęła się droga pełna ostrych kamieni (takich jak są na nasypach kolejowych) - dobrze nie mieć wtedy pietra, że zaraz zostanę 30km od domu z rozharataną oponą. Niestety, Koyoty mają też pewne wady, a właściwie jak dla mnie to jedną - opory toczenia (i/lub ich ciężar, ale na tym się zbyt nie znam). Jako że głównie jeżdżę po asfalcie, a obecnie robię dłuższe jak na MTB dystanse (50+), zaczynają mi one nieco doskwierać i muszę wkładać stosownie dużo siły w pokonywanie trasy. Kuszą mnie oczywiście jakieś semi-slicki o szerokości 1,75, a może nawet i 1,5, ale nie chcę się wpakować z deszczu pod rynnę. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że o błocie czy większym śniegu będę musiała zapomnieć, jednak taka rzecz, jak na przykład przyczepność na piasku (często spotykam takie minipiaskowniczki na poboczu drogi) oraz podczas deszczu jest dla mnie bardzo istotna (chlapanie już nie - chlapać może, od tego mam błotniki, a poza tym po deszczu to i tak się wraca całym umorusanym). Tak jak pisałam, dobrze by było, aby w razie nagłego skończenia się drogi opona była na tyle odporna, by nie przecięła się na byle ostrzejszej krawędzi. No i nie wiem też, jak wygląda kwestia komfortu. Mam wprawdzie, jak wiele obecnych MTB, udawany amortyzator z przodu i niby chodzi on jak na sprężynach, ale najlepiej objawia się to przy zjazdach z krawężników, a na dziurawy jak szwajcarski ser szuter już nie starcza :P Poza tym polskie drogi - przynajmniej w mojej okolicy - też jakieś szałowe nie są, asfalt często jest łatany, kostki na DDRach powykrzywiane, studzienki zapadnięte i takie tam inne uroki. Prosiłabym więc o poradę, czy w ogóle jest sens wymieniać opony na węższe przy zachowaniu cech, które są dla mnie istotne? Jeśli tak, to na jakie modele zwrócić uwagę? Przyznam, że fajnie byłoby zmieścić się w 100zł za komplet, najlepiej jak jeszcze taniej, bo ostatnio co i rusz rower jakieś oszczędności mi pochłania, na co zwyczajnie nie wyrabiam ;)
  25. U mnie to raczej pies pogrzebany jest gdzieś indziej. Mam 164cm i 17" ramę, poprzednio też miałam 17" i zawsze było git. Chętnie bym nawet poeksperymentowała, tylko u mnie to jak z regulacją przerzutek - nawet nie wiem, co przestawiać, żeby jeszcze nie pogorszyć. Zresztą z takimi przerzutkami to przynajmniej od razu wiadome, że coś nie tak, a tu trzeba trochę się najeździć, żeby cokolwiek wiedzieć.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...