Do weganizmu mi daleko i do książkowego wegetarianizmu też kawałek. Falafele to jednak potrawa tak uniwersalna, że nawet mięsożercom podpasuje.
O falafelach słyszałam już dawno, głównie z programów kulinarnych i podróżniczych. Kotleciki z ciecierzycy są bardzo popularne w krajach arabskich jako alternatywa dla mięsa w picie. Można to danie zaliczyć do kategorii fast foodów, ale tylko w kontekście szybkiego ulicznego jedzenia.
Prawdziwy falefel składa się z ciecierzycy, cebuli, natki pietruszki i przypraw i jest smażony na głębokim tłuszczu. To smażenie sprawia, że nie jest to produkt zbyt dietetyczny. Jeżeli tylko wszystkie składniki będą świeże (tłuszcz też) to można je wrzucić w kategorię zdrowego jedzenia.
Pierwszy raz falafela jadłam na Street Food Festival organizowany w Łodzi na Piotrkowskiej 217. Samo miejsce stało się ciekawym zagłębiem knajpowym. Jest też idealne na różnego typu festiwale jedzeniowe z food truckami i straganami, a i nawet sushi było. Wracając do kotlecików: kolejka była chyba najdłuższa na całej imprezie. No może do ślimaków była również spora grupa. Falefele były formowane i smażone na miejscu, podawane z sosikiem, którego nazwy niestety nie pamiętam.
Kotleciki miały delikatną chrupiącą skórkę, a środek był mięsisty i mięciutki ;]. Bardzo mi wtedy podpasował ich smak. Okazało się, że stoisko należało do producenta i w Łodzi i okolicach spokojnie kupić w paru miejscach ich kotleciki.
Wytwórca nazywa się „Falafel s.c.”, a produkują w bardzo arabskim mieście – w Pabianicach. Jest to firma rodzinna, a podążając za informacjami na ich stronie internetowej – dziadek właściciela sprzedawał falafele już od 1948 w Damaszku. Tak więc ciekawie i z tradycjami.
Ogromnym plusem kotletów z Pabianic jest ich skład. Jest to ciecierzyca, natka pietruszki i przyprawy. Nie ma tam żadnych konserwantów, spulchniaczy czy nawet glutaminianu sodu – przynajmniej tak jest na opakowaniu.
Jakiś czas temu sprzedawane były w plastikowych pojemniczkach po 4 sztuki. Miały dość krótką datę ważności – jeżeli dobrze pamiętam to 7 dni. Pewnie ze względu na to teraz są pakowane próżniowo po 6 sztuk. Niestety same kotleciki na tym trochę straciły. Są bardziej zbite i nie tak miękkie w środku jak wcześniej.
Tak czy siak, to nadal super opcja na szybki obiad. Podgrzewa się je bardzo łatwo: na patelni albo w piekarniku. Falafela można wsadzić w świeżą bułę z warzywami i jakimś lekkim sosem, albo dorobić do nich surówkę i już.
Ja piszę o firmie z Pabianic, ale w sprzedaży są dostępne falafele innych producentów. Należy jednak dokładnie czytać składy gotowych produktów. Czasami okazuję się, że ciecierzyca nie jest głównym składnikiem, a za wypełniacz służy ryż. Nie mam pojęcia czemu takie zabiegi mają służyć. Uwaga, nie wszystkie są też produktami bezglutenowymi i zawierają sporą ilość konserwantów.
Arabskie falafele można oczywiście zrobić samemu. Świetny przepis i zdjęcia można znaleźć na Jadłonomii. Tłumaczę się, że nie mam maszynki do mielenia i nie mogę ich zrobić. Na pewno takie świeżutkie z patelni są rewelacyjne. Chyba jednak wygrywa w tym przypadku lenistwo.
Falefele to dobra opcja obiadowa ze względu na składniki odżywcze samej ciecierzycy. Jest to roślina strączkowa nazywana też cieciorką lub grochem włoskim. Główną jej zaletą jest duża zawartość białka – w 100 gramach ziaren jest prawie 9 gramów białka. Zawiera również witaminę C, kwas foliowy, wapń, potas i wiele, wiele innych. Za względu na sporą zawartość błonnika ma dobry wpływ na pracę układu pokarmowego. Podobno obniża też poziom „złego cholesterolu”.
Zachęcam do samodzielnego zrobienia falafeli. Zawsze można ich wyprodukować trochę więcej i mieć do kanapki do pracy ;] W wersji gotowej, najlepiej szukać w sklepach ze zdrową żywnością. Pamiętajcie też, żeby sprawdzić skład. Nie należy się zrażać, że to produkt reklamowany jako wegański (są ludzie uczuleni na to słowo). Jest to tradycyjne danie kuchni arabskiej, które idealnie pasuje to polskich klimatów.