W ten weekend wystartowałem w ultramaratonie Piękny Wschód – pierwotnie planowałem pojechać na dystansie 510 km, ale cóż… zapisywałem się jeszcze w zeszłym roku i byłem zbyt dużym optymistą. Niestety końcówka kwietnia to za wcześnie dla mnie, aby dobrze przygotować się do takiego dystansu, co na szczęście w porę zauważyłem i zdążyłem przepisać się na krótszy dystans – 260 km czyli Mały Piękny Wschód.
Zapraszam do lektury krótkiej relacji z imprezy + na końcu będą moje wnioski i opis kilku błędów, które popełniłem (jak na świeżaka na tego typu imprezie przystało).
Piękny Wschód
Do Parczewa przyjechałem w piątek popołudniu, na ostatnią chwilę zdążając odebrać pakiet startowy i przy okazji posłuchałem co nieco o technicznych aspektach imprezy. Później było jeszcze spotkanie integracyjne, ale byłem na tyle zmęczony drogą, że postanowiłem zrelaksować się w hotelu. Nocleg miałem zarezerwowany w Hotelu Polesie, 15 kilometrów od Parczewa – to fajna miejscówka, ładnie położona, pewnym minusem był tylko brak WiFi w pokojach (internet komórkowy też nie chciał działać). Ale po pierwsze – wiedziałem o tym przed przyjazdem, po drugie, mogłem na chwilę odciąć się od bycia online :) Przy kolacji pogadałem z jednym z uczestników imprezy, który jechał na 510 km, potem spakowałem torby na rano i nie mając internetu w pokoju, szybko poszedłem spać.
W sobotę rano, tuż przy bramie parczewskiego MOSiR-u rozstawiło się miasteczko zawodów. Sędzia główny Robert Janik wraz z pomocnikiem wywoływali kolejne grupki zawodników i zawodniczek, przekazując urządzenia do monitoringu GPS. Dzięki tym pudełeczkom można było na żywo śledzić przejazd każdego kolarza (mój tata napisał mi SMS-a, że obserwowanie poruszających się punkcików na mapce, jest równie emocjonujące co Wyścig Pokoju) :)
Chwilę później komandor i główny organizator – Włodzimierz Oberda, zapraszał na start. Na nagraniu powyżej możecie obejrzeć jak to wszystko wyglądało – ja pojawiam się na linii startu w 2:51:00. Cóż, zapomniałem o tym, że to wszystko będzie nagrywane, więc spokojnie jem batona, a gdy zostaje mało czasu, wpycham połowę do ust, żeby zdążyć go zjeść. Wszystko na żywo i w kolorze :)
Grupy były przydzielane mniej więcej według deklarowanego czasu ukończenia maratonu. I na starcie, gdy pytałem o tempo, wszyscy mówili, że nie będą się spieszyć, że 25 km/h będzie okej. Ale już wtedy komandor się z tego śmiał, a ja patrząc na moich towarzyszy też nie dowierzałem, że tak będzie. Ale faktycznie – po starcie jechaliśmy takim tempem… może przez rozgrzewkowy kilometr. Potem, mimo nieprzyjemnego wiatru wiejącego prosto w twarz, tempo wzrosło do 30-31 km/h.
Cóż, oględnie mówiąc, to nie jest moja prędkość, a przynajmniej nie na taki dystans (na Bike Challenge gdzie jechałem na krótkim dystansie, to co innego, tam jechałem prawie na maksa). W grupie jedzie się fajnie, można ładnie odpocząć chowając się za innymi, ale jeżeli jedzie się za szybko, można łatwo się spalić. Ja po ok. 25 kilometrach i kilku zmianach, które dałem, uznałem, że to jednak nie dla mnie i postanowiłem odłączyć się od grupy. Nie ukrywam, że najlepiej jeździ mi się samemu. A jeżeli tego typu imprezę chce się przejechać w grupie, to najlepiej aby była to zgrana ekipa na podobnym poziomie. Inaczej zawsze ktoś będzie chciał jechać szybciej, ktoś wolniej, a w końcu grupki się posypią.
W każdym razie uznałem, że będę improwizował i może po drodze do kogoś dołączę. Tymczasem na trasie zaliczyłem prawie każdą większą stację benzynową :) Jeszcze w domu przygotowałem sobie rozpiskę, gdzie oprócz oficjalnych punktów kontrolnych będę mógł zatankować. Temperatura szybko wzrosła do 25 stopni, więc piłem naprawdę dużo, a takie szybkie pit-stopy były na wagę złota. Spontanicznym pomysłem było zrobienie zdjęcia tej rozpiski i wrzucenie na tapetę do telefonu. Dzięki temu miałem cały czas pod ręką informację, gdzie co jest i mogłem rozplanować ewentualne postoje.
Niestety na pierwszej stacji, na 39 kilometrze, nie sprawdziłem ciśnienia w tylnym kole. A wiedziałem, że może być z tym problem. O tym, że brakuje kilku barów, zorientowałem się kilka kilometrów dalej. Stanąłem aby dopompować trochę dętkę, co skończyło się wykręceniem wentyla i ostatecznie założyłem nową sztukę (napiszę na ten temat więcej na końcu, aby się nie powtarzać). Ostatecznie straciłem na tej operacji ponad 16 minut.
Później kolejny pit-stop na stacji, który trwał łącznie 2 minuty (niech będą pochwalone płatności zbliżeniowe telefonem), włącznie ze sprawdzeniem, że kompresor nie ma funkcji pompowania pustej opony (konieczna aby napompować wentyl typu Presta, z założoną przejściówką na samochodowy). I potem jeszcze jedna, pięciominutowa przerwa, na której chciałem dopompować oponę i znowu wykręciłem wentyl – ale jeden z uczestników, który akurat mijał mnie na trasie, pożyczył mi pompkę (jeszcze raz dzięki!). Na szczęście 10 km dalej stacja była wyposażona w lepszy kompresor i udało mi się dobić oponę do 6 barów (od razu zaczęło się jechać lepiej).
Dopiero teraz, po analizie zapisu z licznika, widzę, że na pierwszym punkcie kontrolnym spędziłem 21 minut… Wydawało mi się, że przerwa była trochę krótsza, ale widocznie taka była mi potrzebna, zwłaszcza po początkowym, za szybkim tempie i późniejszej wymianie dętki oraz jeździe na za niskim ciśnieniu przez jakiś czas. A na samym PK pyszny biały barszcz + cebularz, napoje, batony.
Po drodze do drugiego punktu kontrolnego robiłem krótkie, maksymalnie kilkuminutowe przerwy + jedną ciut dłuższą (7 minut) na stacji benzynowej, gdzie podbudowałem morale półlitrową butelką coli (na co dzień nie piję gazowanych napojów, więc cukrowo-kofeinowy strzał był podwójny).
Gdzieś po drodze spotkałem odpoczywającą w pełnym słońcu grupkę, która startowała po mnie, ale wyprzedzili mnie w czasie, gdy zmieniałem dętkę. Przejechaliśmy razem kawałek, ale ostatecznie jechałem ciut szybciej od nich, więc poleciałem dalej sam. Szacun dla Agaty (nr 042), która przejechała trasę na rowerze crossowym z amortyzatorem, bagażnikiem i małą torbą na nim. Doskonale wiem, że na takich rowerach też da się jeździć takie trasy, ale na tle rowerów szosowych, które stanowiły większość, ten się mocno wyróżniał (i oczywiście rower poziomy :)
To także na tym odcinku jechało się po najgorszym asfalcie na trasie. Łącznie może 20 kilometrów miało jakość… ekhm, gorzej niż dopuszczającą. Ale domyślam się, że pewnie inaczej się nie dało jej poprowadzić.
Na drugim punkcie kontrolnym czekał na nas gulasz z kaszą, drożdżówki, banany, batony, napoje i ciepła herbata. Tu spędziłem ponad 17 minut, a przysiągłbym, że połowę mniej :) Chwila rozmowy o wietrze, który przez pierwsze 6 godzin wiał prosto w twarz, a potem trochę z boku, tankowanie, banan do kieszeni i w drogę.
Za tym punktem trasa prowadziła już głównie na północ, także dostałem bonus w postaci wiatru w plecy (nareszcie!). To dlatego jechało się dużo, dużo lepiej, a i postoje robiłem dużo rzadziej i na krócej (zwykle 2-3 minuty, z czego jeden to było prewencyjne dopompowanie opony na stacji). Z wiatrem wiejącym w dobrą stronę aż chciało się jechać :)
Na ostatnim punkcie kontrolnym, gdzie spędziłem już tylko 10 minut, szybko ubrałem się w ciepłe rzeczy, zabrałem prowiant oraz picie i ruszyłem na ostatnie 42 kilometry. Tu, poza jednym siku-stopem i jednym wyciąganiem dodatkowego batona oraz żelu energetycznego, co łącznie zajęło dwie minuty, nie zatrzymywałem się już ani razu. W nogach czułem jeszcze trochę energii, szkoda było z tego nie skorzystać. Choć nie powiem – energetyk dał mi naprawdę sporo na ostatnich 15 kilometrach przed metą.
A później już tylko wjazd na metę i odmeldowanie się w biurze zawodów. Dostałem tam pamiątkowy dyplom z wpisanym czasem przejazdu (12:40) oraz ładny medal. Sam medal jest za przejechanie trasy 510 km ;) ale to dlatego, że pierwotnie byłem zapisany na ten dystans i musiał zostać zamówiony, zanim zmieniłem go na krótszy :) Na mecie czekały drożdżówki, banany, herbata (przynajmniej tyle zdążyłem zarejestrować trochę mętnym już wzrokiem), ale miałem już tak ściśnięty żołądek, że na nic się nie skusiłem, tylko spakowałem do samochodu i pojechałem na nocleg.
A tu znajdziecie nagranie z mety, ja wchodzę chwiejnym już krokiem w 4:21:20 :)
Podsumowanie
Nie ma jeszcze oficjalnych wyników (część osób pogubiła się na trasie, omijając punkt kontrolny i/lub skracając sobie drogę), ale na razie, według pomiaru czasu bez naliczonych kar, zająłem 52. miejsce na 66 osób, które ukończyły ten dystans maratonu.
// Aktualizacja
Pojawiły się oficjalne wyniki, które chyba są tożsame z nieoficjalnymi. Niestety sędzia zawodów nie przyznał żadnych kar, a z tego co czytam na forum podrozerowerowe.info było za co, bo ponoć niektórzy tak pogubili trasę, że nie odmeldowali się na wszystkich punktach kontrolnych. Cóż… ja się skupiam i tak na własnym wyniku, a czas brutto to 12:40, sama jazda 10:43 (zapis przejazdu na Stravie), tak więc przerwy trwały łącznie dwie godziny bez trzech minut.
Czy mógłbym mieć lepszy czas, na przykład robiąc krótsze przerwy? Jadąc ze sprawną dętką, nie zmarnowałbym ponad 25 minut na jej wymianę i późniejsze dopompowywanie. Ale z drugiej strony, w tym czasie także odpoczywałem (nie był to komfortowy odpoczynek, ale jednak był), więc ostatecznie może te 10 minut byłbym do przodu.
A na pytanie Roberta moja odpowiedź mogła być tylko jedna – przerw było tyle, ile musiało być. Bo nie sztuką jest się zajechać i nie dojechać. Jechałem tam z nastawieniem na miłe spędzenie czasu, bez ciśnienia i napinki. Oczywiście, starałem się nie robić drastycznie długich przerw, co nie do końca się udało na dwóch pierwszych punktach kontrolnych, ale to się tak wydaje – zanim się człowiek wpisze na listę, coś zje, wypije, uzupełni bidony, pójdzie do toalety, potem z powrotem wgramoli na rower – to może chwilę zająć.
Ja ze swojego przejazdu jestem bardzo zadowolony, a trasę przejechałem prawie 1,5 godziny szybciej niż tydzień wcześniej Łódź-Częstochowa-Łódź, którą zrobiłem w ramach przygotowań do Pięknego Wschodu. Nie patrzę na czas, ale jednak miło jest widzieć rosnącą „formę”, no i sama atmosfera rywalizacji (tak naprawdę głównie z samym sobą) też dodatkowo działa motywacyjnie, aby dać z siebie trochę więcej niż na co dzień.
Błędy, błędy, błędy
Nie mogło obyć się bez błędów początkującego, którymi mogę się z Wami szczerze podzielić.
1) Numery startowe – prozaiczna sprawa, ale zapomniałem zabrać z hotelu numer startowy na kierownicę roweru (a leżał na wierzchu, na szafce). Nauczka – montować go od razu po otrzymaniu. Z numerem na tył koszulki też zrobiłem błąd i przyczepiłem go tylko dwiema agrafkami, przez co potem łopotał na wietrze, a dwie dodatkowe agrafki zostały w hotelu.
2) Zbyt szybkie tempo na początku – tak jak pisałem wcześniej, wystartowałem z za mocną dla mnie grupą. Trzeba było się odłączyć od nich dużo wcześniej. Z jednej strony ładnie podnieśli mi na początku średnią, ale mogło się to skończyć źle.
3) Nie do końca dobry stan techniczny roweru – no właśnie, to był największy błąd, którego spokojnie mogłem uniknąć. Nie powiem, poleciało kilka niecenzuralnych słów, które kierowałem sam do siebie. A było to tak – dobre dwa tygodnie temu wybrałem się pojeździć. Przed wyjściem z domu napompowałem opony stacjonarną pompką, ale na trasie uznałem, że jest za duże ciśnienie, więc na czuja trochę go upuściłem. To „trochę” sprawiło, że jednak w tylnym kole było go za mało. Jechało mi się dość ciężko, więc postanowiłem je dopompować moją ręczną pompką Lezyne (którą pokazywałem kiedyś na YT).
Ta pompka ma wężyk, który nakręcamy na wentyl. Niby fajne rozwiązanie, bo nie ma sztywnego połączenia, przez co trudniej coś urwać. Ale kryje się tu inna, mroczna tajemnica, o której nie wiedziałem. Po napompowaniu opony, wcisnąłem przycisk na wężyku, który spuszcza z niego powietrze, dzięki czemu nie powinien wykręcić się wkład wentyla. No właśnie – nie powinien, a jednak tak się stało. Nie przejąłem się tym, wkręciłem wkład z powrotem, nakręciłem adapter na wentyl samochodowy i napompowałem ją jeszcze raz, tym razem wkład został na swoim miejscu.
Wszystko byłoby dobrze, gdybym w domu sprawdził, czy ten wkład jest dobrze wkręcony. Wystarczą do tego szczypce albo specjalny kluczyk za 5 złotych (tak przy okazji, nie w każdej dętce z wentylem Presta da się wykręcić wkład). Ale ja to olałem, ponieważ z dętki co prawda schodziło trochę szybciej powietrze, ale nie jakoś szczególnie szybko. Potem bez problemu przejechałem na niej chociażby te 265 km do Częstochowy i z powrotem, więc myślałem, że wszystko jest okej.
W sobotę rano wyciągając z hotelowej piwnicy rower, okazało się, że tylna opona wymaga solidnego dopompowania. Ale uznałem to za normalne (!), w końcu nie pompowałem jej od 2-3 dni. Przecież dała sobie radę tydzień wcześniej, więc wszystko jest w porządku.
Resztę już znacie – po ponad 40. kilometrach ciśnienie drastycznie spadło, pompka znowu wykręciła mi wentyl (dlaczego nie użyłem adaptera do samochodowego wentyla – do teraz nie wiem), ja w stresie założyłem nową dętkę z której… znowu pompka wykręciła mi wentyl! Po prostu masakra :) Dobrze, że późniejsze napompowanie na stacji benzynowej już się jako tako trzymało.
Dopiero po imprezie, klnąc na pompkę na czym świat stoi, doczytałem w instrukcji, że w przypadku wentyli Presta z wykręcanym wkładem, zalecają wyjęcie go, nałożenie kleju do gwintów (on nie jest permanentny, da wykręcić wentyl w razie potrzeby, ale większą siłą) i wkręcenie go z powrotem. Przynajmniej teraz wiem, że są wentyle z wykręcanym wkładem (wcześniej używałem tej pompki, ale widać, że tamte dętki nie miały takich wentyli).
Rozpisałem się, ale zostawiam to tu dla siebie jako opis mojej własnej głupoty. Powinienem się tym tematem zainteresować PRZED imprezą, doczytać o klejeniu gwintu, pomyśleć o jego dokręceniu i ewentualnie zabraniu innej pompki.
4) Takie sobie pakowanie – tego nie traktuję jako błędu, raczej jako punkt wyjścia do optymalizacji. Zapakowałem się w czterolitową torbę pod ramę (pokazywałem ją w odcinku o bikepackingu) + podsiodłową 2,7-litrową Ortlieb Saddle Bag. Gdy na starcie patrzyłem na innych, którzy mieli ze sobą tylko małe plecaczki, albo malutkie podsiodłówki – zastanawiałem się, czy nie wziąłem ze sobą za dużo rzeczy.
Okej, przesadziłem trochę z ochroną przed chłodem. Prognozy niby były dobre, ale bałem się, że temperatura w nocy znacznie spadnie (i nie spodziewałem się, że przyjadę sporo szybciej niż tydzień wcześniej) – spokojnie mogłem nie brać bluzy, sama koszulka termo by wystarczyła. Mój windstopper, choć mega wygodny, ma luźniejszy krój i zajmuje trochę więcej miejsca niż te cieniutkie, wyścigowe wersje. Nie wiem jak z oświetleniem u innych, ale ja, dzięki temu, że miałem mocną lampkę + powerbank w torbie, widziałem w nocy wszystko na kilometr do przodu. W całkowitej ciemności daje mi to duży komfort jazdy.
Do tego miałem jeszcze ocieplane spodenki do biegania, które założyłem wieczorem (mógłbym mieć same nogawki, ale wtedy przewiałoby mnie trochę wyżej :) No i odblaskowe szelki, które zajmują sporo miejsca (choć mniej niż kamizelka), ale dają pewność, że widać mnie z daleka (lampki oczywiście też mam mocne, ale każda potrafi zginąć w świetle nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów).
Cóż… wychodzi na to, że byłem po prostu przygotowany bardziej na turystyczny przejazd, a nie wyścigowy. Teraz myślę, że gdybym zrezygnował z odrobiny komfortu, zostawiając tylko najpotrzebniejsze rzeczy, mógłbym zostać z samą torbą pod ramę, a może nawet tylko podsiodłową. Pozostawiam tę kwestię do przemyślenia na następny raz :)
Zapraszam do lektury innych wpisów związanych z długimi trasami rowerowymi:
1. Długa trasa rowerem w 24 godziny – jak się przygotować
2. Jak przejechać 300 km w jeden dzień (autor: Maciej Sobol)
4. Lista ultramaratonów rowerowych
5. Ultramaraton Pierścień Tysiąca Jezior
6. Ultramaraton Piękny Wschód
Wielkie dzięki Łukaszu,
pozdrawiam serdecznie Andrzej
Cześć Łukaszu,
zapisałem się na Piękny Wschód 250. Będzie to mój pierwszy raz w taką trasę. Chciałbym przetestować swoje możliwości przed startem i widziałem że ty jechałeś przed Pięknym Wschodem trasę Łódź-Częstochowa-Łódź. Też chciałbym tak zrobić, chociaż dużo wcześniej niż tydzień przed. Możesz mi udostępnić tą trasę w formacie gpx abym mógł wgrać do mojego Wahoo?
Do miłego
Andrzej
Cześć,
tu znajdziesz ten przejazd sprzed Pięknego Wschodu: https://www.strava.com/activities/1525968615
Tyle, że to było w 2018 roku, przed startem robót budowlanych na A1. Wtedy drogi, którymi pojechałem były trochę spokojniejsze. Teraz tam jeździ sporo więcej aut (a przynajmniej tak było jeszcze jakiś czas temu), które omijają plac budowy na A1. Zwłaszcza na odcinku Częstochowa-Kamieńsk. Nie wiem, może się polepszyło od otwarcia niektórych nitek.
Tu znajdziesz trochę dłuższą, ale zdecydowanie spokojniejszą trasę, którą robiłem w zeszłym roku: https://www.strava.com/activities/3956874402
GPX-y bez problemu można pobrać ze Stravy.
Pozdrawiam Panie Łukaszu! Polecam tereny nadbużańskie województwa lubelskiego bo stąd pochodzę a mianowicie z Białej Podlaskiej. Są ciekawe trasy, punkty widokowe, urozmaicony teren. Sama przyjemność.
Nie ma to jak ultra, to potrafi wciągnąć ;))
A dętki najlepiej używać najprostsze z Decathlonu, one nie mają wykręcanych wentyli, bardzo tanie a jakość ta sama co te za 20zł. Wykręcany wentyl jest potrzebny tylko przy stożkowych kołach, gdzie jest konieczność stosowania przedłużek wentyli, w każdym innym kole to zupełnie zbędny gadżet, a przy pompkach z wężykiem bardzo kłopotliwy. Nieraz namordowałem się by ręczną pompką dojść do 8 atmosfer – a później przy odkręcaniu wszystko schodzi i cala robota psu na budę ;)
Wykręcany wentyl przydaje się, jeżeli chcesz do środka wlać płyn uszczelniający :)
Natomiast w pozostałych przypadkach, zdecydowanie wykręcane wentyle to zło, a przynajmniej teraz o tym wiem.
To racja.
Ale płyn uszczelniający na szosie to równie problematyczna sprawa co pompowanie dętek z wykręcanymi wentylami. Coś co się świetnie sprawdza w MTB to z szosowymi ciśnieniami już nie bardzo wyrabia. Używałem płynu w szytkach i wybijało ten płyn. To ma jeszcze sens w krótkich wyścigach, gdzie guma i tak oznacza stratę wyniku, ale w wyścigach długich radzę dętki. Oczywiście da się założyć i dętkę do systemu bezdętkowego, ale takie opony są sporo trudniejsze w zakładaniu, w domu można się tym bawić, ale na trasie to trochę skórka za wyprawkę.
Łukasz, napiszę pod tym wpisem, bo nie znalazłem właściwego. Czy masz jakieś doświadczenie z napojem recovery domowej roboty?
Niestety nie. A masz jakiś przepis?
Po polsku znalazłem w sieci jeden, ale nie zbyt prosty:
• 1/2 kubka mleka
• 1 łyżka stołowa kawy rozpuszczalnej
• 10 niesolonych migdałów
• 1 łyżka stołowa granulowanej lecytyny
• 2 saszetki (2g) stewii lub innego substytutu cukru
• 1 kubek pokruszonego lodu lub 6-8 kostek lodu
• 2 płaskie miarki czekoladowego białka serwatkowego
Tak to zrobisz:
Włóż do miksera wszystkie składniki oprócz lodu i białka serwatkowego. Mieszaj na najwyższym poziomie aż wszystko dobrze się połączy. Przestaw mikser na średni poziom i dodaj lód oraz białko. Następnie ponownie ustaw poziom na wysoki i mieszaj aż masa stanie się jednolita.
Wartości odżywcze 1 porcji: 393 kcal, 47 g białka, 24 g węglowodanów, 10 g tłuszczu (w tym 1,5 g nasyconych kwasów tłuszczowych), 2 g błonnika, 55 mg sodu.
Są też jakieś przepisy po angielsku, ale ja się zastawiałem, czy Ty osobiście coś przygotowujesz np. i możesz się swoją widzą podzielić :)
Ja na 510 km wybrałem się tylko z koszulką termoaktywną długi rękaw, krótką koszulką i cieniutką wiatrówką. Gdy zrobiło się ciemno i chłodno bałem się, że mnie trochę przewieje, ale okazało się, że po rozgrzaniu było już mi całkiem ciepło. Co innego gdyby trasa prowadziła przez góry, wtedy nie ma żartów i trzeba się trochę okutać :)
Ja mam właśnie problem z tym, że jak temperatura spadnie za bardzo, to przewiewam sobie pęcherz, jeżeli nie założę czegoś na spodenki. W ogóle kwestia odczuć temperaturowych jest bardzo indywidualna, mi się to z wiekiem niestety zmienia i idzie w stronę ubierania się, gdy robi się chłodno.
Wiek wiekiem, ale na rowerze człowiek się rozgrzewa i raczej zrzuca, niż przywdziewa. Dla mnie plecak jest błogosławieństwem w zimne dni a przekleństwem w ciepłe. No i od ponad roku jeżdżę z wiatrówką od października do kwietnia – rewelacyjna sprawa.
Rozgrzewa, ale fizyki nie oszukasz. Mnie w zeszłym roku, gdy jechałem całą noc i za późno zacząłem się ubierać, bo właśnie byłem rozgrzany – tak wychłodziło i przewiało, że rano przez prawie godzinę dochodziłem do siebie na stacji benzynowej, przy dużym kubku herbaty.
No tak, noc to co innego. Tu słońce nie pomoże. Generalnie bardzo zachęcasz do dłuższych dystansów :) fajny wpis!
Człowiek okutany w te kaski nawet nie zdaje sobie sprawy z kim jedzie ;) Co do innych rowerów niż szosówki, to w Krasnymstawie spotkaliśmy chłopaka, który robił trekkingiem 500. Niestety nie pamiętam imienia i numeru, ale mam nadzieje, że zmieścił się w limicie. :)
Pozdrawiam i dzięki za miłe słowa,
Agata (042) :)
Co do Chłopaka na trekkingu – pewnie miał wygodniej (plecy) i lepsze widoki na okolicę :o)
Na rowerze szosowym z geometerią endurance czy na grawelu, będziesz miał prawie tak wygodnie jak na trekkingu/crossie. Wcale nie siedzi się z głową pomiędzy kolanami, jak na szosówkach o sportowej geometrii.
Właśnie patrzę na artykuł „B’TWIN TRIBAN 520 – TEST ROWERU SZOSOWEGO”, chyba przedostatnie zdjęcie (testujący na rowerze :o) to faktycznie pozycja wygląda komfortowo więc na gravelu czy szosówwce endurance może być jeszcze lepiej.
Hejka :)
266 startował na crossie z bagażnikiem, 300 też miał crossa – tyle przynajmniej udało mi się wypatrzyć. I akurat Ci panowie dojechali do mety (bo w limicie zmieścili się wszyscy, którzy dojechali).
Co do kolegi na trekkingu to może nasz łódzki kolega – Wiki, który na trekkingu robił w zeszył roku MRDP (3000+ km)
O czad :) Ale to nie jest rower trekkingowy, tylko przerobiony crossowy Unibike Viper. Amortyzator zamieniony na sztywny widelec i dołożony bagażnik. Bardziej w stronę fitnessa to poszło. Piszę tak ku porządkowi, bo właściciel roweru mógłby się jeszcze obrazić za określenie jego sprzętu trekkingiem :D
Wiki się nie obraża :) A pamiętam jakieś 15 lat temu, jak startował Harpagany po 200 – 300 km w dżinsach i flanelowej koszuli!
W jakim czasie Pani dojechała na tym crossiku? :)
Na stronie PW w końcu pojawiły się wyniki, znam konkretny czas 14:59:02 :) Czas netto 11:41:33 To i tak sukces, patrząc na to ile postojów robiliśmy po drodze. :D
Dzięki za odpowiedź, czyli jednak się da :), pytam bo chciałbym w przyszłym roku wziąć udział jadąc trekkingiem ze sztywnym widelcem.
Pewnie, że się da ;) Jak dla mnie minusem była pozycja na rowerze, bo nawet po opuszczeniu kierownicy wiatr dawał popalić. A wiało niemiłosiernie :D I… trochę popłynęłam z zawartością sakwy (od ubrań po dętki i pół apteki), ale w końcu lepiej mieć, niż nie mieć, prawda? ;) :) Powodzenia i może do zobaczenia :)
Jakiś poziomal się załapał…
Tak jest, startował ze mną zawodnik na poziomce, ale od razu zaczął jechać sam.
Panie Łukaszu,
co to za grupka, z którą pan próbował jechać – średnia 30km/h pod wiatr, z perspektywą 261km. Może to Tour de Pologne ? :o)
Patrzę teraz na wyniki i trójka z „mojej” grupy startowej przyjechała na metę w czasie 11 godzin, także bardzo ładnie im poszło. Ale jeden z jadących przyjechał prawie godzinę po mnie, także albo się zgubił, albo za późno się zorientował, że takie tempo nie jest dla niego.
Tak czy owak, patrząc na zwycięzcę (na ten moment nieoficjalnego), który dojechał w 7:40, można śmiało powiedzieć, że poziom był wysoki :)
Dokładnie, średnia 34km/h dla zwycięzcy – szacunek.