Czechy, jak zresztą każdy kraj, mają swój niepowtarzalny urok i klimat. Lubię tam wracać – pierwszy raz z rowerem byłem tam w 2012 roku (nocując w Kudowie, ale jeździłem tam głównie po czeskiej stronie), później w 2014 w Libercu i w zeszłym roku w Turnovie. Tym razem pojechaliśmy z Moniką do miasta Vrchlabí – czyli znów w północny rejon Czech, lądując tuż przy granicy Karkonoskiego Parku Narodowego.
Jeżeli Czechy – to oczywiście piwo. Co krok można natknąć się na rodzinne browary, w których można napić się (lub kupić na wynos) warzony na miejscu złocisty lub ciemny trunek. Na zdjęciu powyżej widać kadzie, znajdujące się w hotelu Pivovarská Bašta w Vrchlabi – mają świetne piwo, ale jeżeli będziecie chcieli coś zjeść, to za chwilę polecę Wam dużo lepsze miejsce.
Także w Pensjonacie Hendrych, w którym się zatrzymaliśmy, znajdował się browar. Sam hotel bardzo polecam, jest co prawda zlokalizowany poza centrum miasta, ale przez okno słychać szum rzeki Łaby, a zimą będzie bardzo blisko do wyciągów.
Niedaleko hotelu stał… tramwaj :) Przypomniał mi się dowcip o synu arabskiego szejka, który przyjechał na studia do Europy. Ojciec kupił mu pociąg, tak aby syn mógł nim dojeżdżać na uczelnię, tak jak wszyscy.
Samo Vrchlabí to urocze miasteczko, w którym widać, że dobrze się dzieje. W centrum jest naprawdę ciekawa zabudowa, dobrze utrzymany pałac i wiele starych budynków w świetnym stanie. Sporą część wpływów do budżetu miasta stanowi na pewno turystyka, sporty zimowe oraz fabryka Škody.
Gdybyście zastanawiali się gdzie warto zjeść w Vrchlabi, musicie koniecznie zajrzeć do Botta Caffe – restaurację znajdującą się w samym centrum miasta, tuż przy zamku. Mają świetne jedzenie i nie są to tylko typowe, czeskie dania. Choć nie wyjechałbym stamtąd, bez zjedzenia choć raz smażonego sera :)
Pierwszego dnia niestety pogoda była w mocną kratkę. Co chwila padało, więc wyjście na rower odłożyliśmy na później. Według prognoz miało się wypogodzić około 13:00, tak więc ruszyliśmy na Śnieżkę. Startowaliśmy z miejsca położonego niedaleko wsi Malá Úpa, a sama trasa nie była wymagająca.
Niestety im wyżej, tym bardziej zaczynało padać. Dochodziła trzynasta i miało się zrobić ładnie, ale jak widzicie na zdjęciach, nic z tego nie wyszło.
Tuż przed szczytem wiało już bardzo mocno i deszcz padał praktycznie poziomo. To w tamtym miejscu zdecydowałem, że kupię sobie wodoodporne spodnie :) Miałem taką kurtkę, ale co z tego, gdy cała woda spływała z niej, właśnie na spodnie. Monika nawet mówiła coś o pelerynie, ale to zbyt mało uniwersalne rozwiązanie, a spodnie przydadzą się także na rower. W każdym razie – będę o tym myślał, ponieważ chodzenie w kompletnie przemoczonych spodniach przy 2 stopniach Celsjusza, to nie jest najprzyjemniejsze doznanie.
Na górze schroniliśmy się w budynku czeskiej poczty, gdzie można także napić się i zjeść coś ciepłego. Niestety, ze względu na zły stan techniczny, dolny dysk w naszym Obserwatorium Meteorologicznym jest zamknięty. IMGW zbiera fundusze na jego remont i mam nadzieję, że się uda, szkoda by było zaniedbać ten charakterystyczny symbol Śnieżki.
Po wypiciu gorącej czekolady, z powrotem szło się już o wiele lepiej. I wiecie co? Gdy zeszliśmy na dół, rozpogodziło się i zza chmur wyszło słońce. Lepiej późno niż później, ale to nie tak miało wyglądać. Cóż, znów przekonałem się, że w górach pogoda jest mocno nieprzewidywalna.
Drugiego dnia zrobiła się fajna pogoda, wyciągnęliśmy więc rowery. W Vrchlabi przygotowano trasy rowerowe, gdzie część z nich powstała pod hasłem „Nie pedałuj pod górę” :) W sezonie letnim dzięki cyklobusom oraz kolejkom linowym, można wjechać w wyższe partie Karkonoszy i stamtąd wrócić do Vrchlabí. Niestety w październiku autobusy już nie kursują, a kolejki linowe czekają wyłączone do rozpoczęcia sezonu zimowego. Tak więc zdaliśmy się na własne siły :)
Ruszyliśmy w stronę miasteczka Hostinné, oddalonego o ok. 20 kilometrów od naszego hotelu. Pliki GPX z trasą możecie pobrać stąd: Vrchlabi-Hostinne, Hostinne-Vrchlabi. A tutaj znajdziecie mapki: Trasa 1, Trasa 2.
Po drodze minęliśmy jedną z fabryk Škody, która jest partnerem tego wpisu. Na pewno fajnie jest pracować z widokiem na góry, a do zakładu prowadzi droga rowerowa, która wcale nie jest na pokaz – na parkingu widziałem sporo rowerów :)
Do Hostinnego prowadzi w miarę spokojna, asfaltowa droga, z niedużym ruchem lokalnym. Po drodze można spotkać chociażby taką kapliczkę, jak na zdjęciu. Uśmiech na mojej twarzy zawsze wywołują stare kominy przy różnych zakładach usługowych, które stoją tam, nawet jeżeli nie są potrzebne. Ale przypominają o starych czasach.
Ciekawostka – nie wiem czy jest tak w całych Czechach, ale w tym rejonie w miejscach, gdzie droga rowerowa (lub ciąg pieszo-rowerowy) przecina ulicę, stoją znaki, które nakazują rowerzyście ustąpić pierwszeństwa. Pewnie wielu kierowców zacierałoby ręce, widząc takie znaki u nas. Ja mam mieszane uczucia – z jednej strony, rowerzysta zawsze powinien mieć oczy dookoła głowy, nawet jeżeli ma pierwszeństwo. Z drugiej strony – to niechroniony uczestnik ruchu powinien stać na uprzywilejowanej pozycji, tak aby to kierowcy na niego uważali. Tak samo zresztą, jestem całym sercem za wprowadzeniem obowiązku zatrzymywania się przed przejściem dla pieszych, aby ich przepuścić (na drogach dwupasmowych). W Hiszpanii działa to bardzo dobrze.
W samym centrum Hostinnego niepodzielnie rządzą gołębie. Są bardzo cwane, jak wszystkie miejskie ptaki. Gdy wyciągnąłem bułkę, po minucie siedziały mi pod nogami :) I od razu widać kto jest szefem bandy – jest po prostu największy i ma łatwiej w przepychaniu się do jedzenia.
Z Hostinnego wróciliśmy inną drogą i to był dobry wybór, ponieważ mieliśmy trochę lepszy widok na góry. Nie jest tam przesadnie stromo, ruch samochodów również niewielki, a Czesi przyjaźnie nastawieni do rowerzystów. W ogóle jeżeli chodzi o infrastrukturę rowerową, to jest ona naprawdę dobrze przygotowana. Jest wiele szlaków, często asfaltowe drogi rowerowe i czuć, że Czechom zależy na rowerzystach :)
Ostatniego dnia również chcieliśmy pojeździć na rowerach. Niestety, pogoda znowu była słaba, a jazda w deszczu, przy kilku stopniach w powietrzu, mnie nie pasjonuje. Postanowiliśmy wybrać się do Pragi, dzięki czemu w tym roku, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, będę miał zaliczone cztery europejskie stolice – był już Berlin, w momencie gdy piszę te słowa, jestem w Dublinie, a wracając wyląduję w Warszawie (będzie pięć, jeżeli doliczę Amsterdam, w którym tylko się przesiadam) :)
Natomiast Praga potrafi urzec. Stare Miasto jest ogromne i spod zamku dobrze widać, jaką powierzchnię zajmuje. Stolica Czech nie była zniszczona przez Niemców podczas wojny, tak więc uniknięto chociażby komunistycznych bloków, wciśniętych jako plomby, między stare kamienice. Nawet nowe budynki stylem są wpasowane w otoczenie. A stojąc w punkcie widokowym na wzgórzu, gdzie jest zamek, można poczuć się jak w grze Assasin’s Creed :)
Przed Zamkiem na Hradczanach, który służy jako Pałac Prezydencki, pełnią wartę umundurowani strażnicy. Wszystko byłoby super, gdyby nie ich okulary przeciwsłoneczne. Wyglądają dość groteskowo i nie pasują zupełnie do munduru. Ale może to jakaś tradycja…
Most Karola to jedna z najpopularniejszych atrakcji Pragi, co zresztą widać na zdjęciu. Niespecjalnie przepadam za takimi tłumami, ale sami ten tłum tworzyliśmy, więc nie mogę narzekać. Na końcu mostu przygotowano miejsce, gdzie zakochani przypinają kłódki, na znak ich miłości. Mimo, że to lekko kiczowate, nie będę ukrywał, że to jedno z tych miejsc, w których łatwo zrobić fajną, pamiątkową fotkę.
Trdelnik to najbardziej znany deser w Pradze. To nawijane na rolkę ciasto, które następnie jest pieczone. Może być posmarowane czekoladą lub wypełnione kremem, lodami, owocami i innymi dodatkami (także wytrawnymi). Jeżeli będziecie w Pradze – warto spróbować. Lokali, które przygotowują ten deser jest naprawdę sporo.
Do późnego wieczora spacerowaliśmy po mieście, zwłaszcza, że przestało padać. Warto zejść z utartych, turystycznych szlaków i zajrzeć na mniejsze uliczki, gdzie często nie spotkacie żywej duszy (a tuż za rogiem może kłębić się dziki tłum). Nigdy nie byłem wielkim miłośnikiem zwiedzania w stylu – muzeum, atrakcja turystyczna, muzeum, kościół, atrakcja, muzeum. Może z czasem przyjdzie mi ochota i na takie rzeczy. Tymczasem wolę po prostu poczuć klimat danego miejsca i zobaczyć jak żyją tam ludzie. Wpisuję Pragę na listę moich ulubionych miast i na pewno kiedyś tam wrócę. Jest tam jeszcze tyle miejsc do odkrycia :)
Nasz wyjazd niestety dobiegł końca, ale przynajmniej ostatniego dnia też padało. Nie ma nic gorszego, niż przyjechać gdy jest kiepska pogoda i wyjeżdżać, gdy się przejaśnia. To na pewno nie była moja ostatnia wizyta w Czechach, mam jeszcze kilka miejsc, które chciałbym tam zobaczyć, ale wszystko w swoim czasie :)
Dziękuję marce Škoda, która jest partnerem tego wpisu, za użyczenie samochodu na czas wyjazdu.
Łukaszu! Proszę… tylko nie o jedzeniu… Umieram. :)))
A tak po za tym to Czechy są wspaniałym krajem nie wspominając o mieszkańcach. Rozmowy z nimi po paru piwkach przy ognisku na tematy egzystencjalne to śmierć na miejscu. Ze śmiechu. A jak Czechy to obowiązkowo kofola!
I na koniec trochę z innej beczki bo z serwisu rowerowego / mojego/ świeże jak poranne bułeczki teksty:
Przychodzi klientka /młoda, atrakcyjna :))/
– Zrobi mi Pan rower?
– Wolałbym dziecko.
– ???
W przypadku gdy jest to już pani w bardziej zaawansowanym wieku serwisant odpowiada:
– To niech Pani już przyprowadzi ten rower.
Epizod drugi.
Klient mówi: – Zrobi Pan ten rower żeby chodził.
– A nie wolałby Pan aby on jeździł?
Tak posezonowa głupawka.
Ano, można w Czechach zjeść sporo fajnych rzeczy :)
A co do „żarcików”, to ze swojej strony radziłbym powstrzymać się przed takimi „żartami”. Ja na miejscu takiej kobiety już bym nie wrócił do takiego serwisu.
Przeglądając zdjęcia zauważyłem znak „nie ścieżki rowerowej”. Piktogram wygląda ładniej niż u nas. Mam pytanie. Ten znak znaczy, że rowery mogą jechać ale muszą ustapić pierwszeństwa pieszym. Czy można zrezygnować i pojechać ulicą? Czy policja się doczepi?
Niestety nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. W zasadzie przypomina to nasz ciąg pieszo-rowerowy, ale nie wiem czy obliguje rowerzystów do jazdy po nim.
Jak się sprawdził Canyon Pathlite, np. w porównaniu z Giantem Anyroad’em? Wygodny?
To jest inny typ roweru – prosta kierownica, amortyzator – trochę ciężko je porównać. Na pewno amortyzator robi swoją robotę i tego nie można mu odmówić, ale nie da się go porównać ze sztywnym widelcem, który będzie mniej komfortowy, ale za to po prostu sztywniejszy i lżejszy :)
Sam na razie nie myślę o rowerze z amortyzatorem, czekam aż może Canyon wypuści jakiegoś gravela, wtedy będzie łatwiej porównać z Anyroad’em :)
Ładna relacja i zdjęcia. W 1999 i 2000 roku też byliśmy na tej trasie z tym , że ceny były tam jeszcze bajkowo niskie łącznie z hotelami Pradze i okolicach ( piwo 0.7 zł za butelkę w sklepie, a w lokalach od 1.20 zł do 4 złotych w najdroższych miejscach Pragi). Smažené brambory i Smažený sýr smak ich pamiętam do dzisiaj :)
Ładna relacja i zdjęcia. W 1999 i 2000 roku też byliśmy na tej trasie z tym , że ceny były tam jeszcze bajkowo niskie łącznie z hotelami Pradze i okolicach ( piwo 0.7 zł za butelkę w sklepie, a w lokalach od 1.20 zł do 4 złotych w najdroższych miejscach Pragi). Smažené brambory i Smažený sýr smak ich pamiętam do dzisiaj :)
No to polecam odwiedzić Czechy po raz kolejny :) Na samym początku tego wpisu podlinkowałem jeszcze dwa inne moje wyjazdy do Czech. Można te miejscówki połączyć, bo są dość blisko siebie :)
Od ośmiu lat jesteśmy na etapie spędzania wakacji w Skandynawii taniej niż w Polsce ale może kiedyś jeszcze śmigniemy do Czech