Jakiś czas temu na forum Rowerowych Porad padło pytanie o to, jak się przygotować do przejechania dłuższego dystansu rowerem w jeden dzień. Swego czasu napisałem o tym na blogu, co spotkało się z dużym zainteresowaniem i liczbą komentarzy. Także na forum dyskusja się rozkręciła. Wzięła w niej udział m.in. Basia, autorka rowerowego bloga UniRider. Jej komentarz tak mi się spodobał, że za zgodą autorki, postanowiłem go Wam pokazać. Basia w ciekawy sposób opisała swoje przemyślenia, po wyjeździe nad morze z dwoma bardziej zaawansowanymi rowerzystami, a także jak udało jej się samej przejechać ponad 200 kilometrów jednego dnia. Zapraszam do lektury i na kilka słów mojego komentarza na końcu wpisu.
Basia: Moim zdaniem jeśli przejechałeś 100 km, to i 180 km też powinieneś dać radę, ale sporo zależy od psychiki. Ja może opowiem jak to było w moim przypadku. Bakcyla na rower złapałam niedawno, bo w 2014 roku, zaczęłam jeździć od czerwca i to tak tylko w niektóre weekendy, krótkie trasy po 50-60 km, raz 100 km. Dwa miesiące później – w sierpniu – miałam zacząć urlop, jednak brakowało mi pomysłów na jego spędzenie. Na jednym z portali turystycznych zamieściłam ogłoszenie, o mojej chęci dołączenia do jakiejkolwiek wyprawy rowerowej. Odezwało się dwóch facetów, z którymi spontanicznie pojechałam rowerem na Hel (oni ruszyli ze Szczecina, ja dopiero dołączyłam w Kołobrzegu). Była to moja pierwsza kilkudniowa wyprawa rowerowa. Najdłuższy odcinek jaki przyszło mi pokonać w jeden dzień to 118 km. Po drodze spotkałam się z opiniami w stylu „nie dasz rady tym rowerem, z pełnym ekwipunkiem, chłopacy cię zajadą, to profesjonaliści, mają dobry sprzęt, ty chyba jedziesz z nimi za karę ;) „… etc. Słysząc takie słowa moja motywacja zamiast spadać, wręcz rosła. Bardzo zawzięłam się w sobie i dałam radę! Co więcej, po tej wyprawie nabrałam chęci na przejechanie 200 km jednego dnia.
W niedługim czasie po wyprawie, pewnego pięknego dnia wstałam wcześnie rano, gdzieś ok. 6-7 godz., spakowałam w sakwy kilka niezbędnych rzeczy i ruszyłam po rekord. Wieczorem dotarłam do domu, a licznik wskazał wymarzone cyferki: 201,49 km :)
Miałam trochę obaw przed wyjazdem, ponieważ w drodze na Hel, drugiego dnia gdy mieliśmy do pokonania 118 km, na ostatnich kilometrach zupełnie straciłam siły, odcięło mi energię do tego stopnia, że ciężko mi było nawet zmienić palcem przerzutkę na manetce. Podczas bicia rekordu na 200 km nic takiego nie miało miejsca, podejrzewam, że sekret tkwił nie tylko w ogromnej motywacji, ale także w tym, że jadąc nie myślałam jak sprinter lecz jak maratończyk. Jechałam raczej spokojnym tempem, takim na jakie pozwalał mi organizm, czasem było to 30 km/h a czasem 15 km/h. Generalnie rozkładałam siły równomiernie na całą trasę (w drodze na Hel mieliśmy bardzo nierówne, rwane tempo, maksymalne wyciskanie energii przy podjazdach, co chyba mnie wówczas najbardziej osłabiło).
Do trasy 200 km nie przygotowywałam się w żaden szczególny sposób, nie trenowałam systematycznie ani długo (jak wspomniałam zaczęłam sporadycznie i rekreacyjnie kręcić km w czerwcu i tylko w niektóre weekendy, a we wrześniu ustanowiłam swój rekord), nie zabrałam ze sobą żadnych żeli/batonów energetycznych, żadnych odżywek, izotoników i innych cudów itp. Spakowałam jedynie kilka kanapek, 2 litry wody mineralnej, coś słodkiego – batony jak Lion, Snickers, czekolada i jeszcze kilka jakichś marketowych batonów za grosze. Po drodze zrobiłam parę kilkunastominutowych postojów i jeden dłuższy ok. godzinny.
W moim przypadku potężną rolę odegrała motywacja i psychiczne nastawienie. Podczas wypadu na Hel poznałam facetów, którzy stawiali na piedestale tylko markowe rowery za grube pieniądze, stosowali wyszukane specyfiki, odżywki itp, ogólnie wszystko musiało być najlepsze albo chociaż bardzo dobre. Jeden z tych znajomych miał na swoim koncie przejechany życiowy dystans 200 km w ciągu dnia, drugi 140 km. Postanowiłam udowodnić, że choć jestem drobną kobietką, mam zwykły rower z najniższej półki cenowej, rower o wiele razy gorszy i cięższy od ich sprzętu, to dam radę przejechać tyle samo albo i więcej km. No i udało się! :D Byłam tak strasznie zawzięta w sobie, że po prostu chyba nie mogło się nie udać. Całą drogę wyobrażałam sobie miny chłopaków, kiedy dowiedzą się, że takiej wątłej kobietce na byle jakim rowerze uda się pokonać taki dystans. To mnie bardzo nakręcało.
I jednego jestem pewna: rower sam nie pojedzie i to nie od nóg ani nie od sprzętu, a głównie od naszej głowy zależy ile damy radę przejechać. Sukces tkwi w psychice – może nie wyłącznie, ale na pewno w bardzo dużej mierze. Wiele zależy od naszego nastawienia.
W tym roku mam apetyt na pobicie swojego rekordu, marzy mi się przekroczenie magicznego progu 300 km w dzień, albo chociaż 250-260 km, ale jak na razie albo brak czasu albo odpowiedniej pogody albo coś jeszcze innego staje na przeszkodzie. Niemniej postanowiłam dalej udowadniać, że kobieta – słaba płeć i na byle jakim rowerze też może wiele ;) . W tym sezonie, od marca jeżdżę sobie rekreacyjnie, głównie w weekendy trasy po 50-80 km, kiedy mam więcej czasu po 130 km. Do dziś mam przejechane nieco ponad 2600 km, może nie aż tak dużo, ale już ubiegłoroczny rekord 1500 km przekroczyłam. Doszło do tego, że moja znajomość z chłopakami właściwie się urwała, bo męska duma nie mogła ścierpieć faktu, że dziewczyna i to na nieliczącym się sprzęcie jest lepsza, ma przejechane więcej km. No cóż….
Do przekraczania pewnych granic zainspirował mnie młodszy brat, który od kilku lat jeździ na trekkingu wartym zaledwie 700 zł. Przejechał bezawaryjnie wiele tysięcy km, na swoim koncie ma wyprawy po Polsce i zagraniczne (jak np. Polska – Włochy w wieku niespełna 20-tu lat). Zwykłym rowerem firmy 'krzak’, dokonuje rzeczy, które wydawałyby się nie do osiągnięcia na takim sprzęcie. Nigdy nie sugerował się tysiącami rad ze „złotych”, internetowych poradników, dotyczących m.in. tego „co pić, co jeść w trasie, jaki rower jest najlepszy, po ilu kilometrach wymienić łańcuch, jaki sprzęt wybrać… itd. itp.” W swoim rowerze wymienił tylko opony, ponieważ zjechane były na maksa, linki i klocki hamulcowe, przednią przerzutkę. Nie wymieniał np. łańcucha ani wolnobiegu czy korby, wszystko działa bez zarzutu i nie pytajcie jak to możliwe, ale tak jest. Na jego przykładzie przekonałam się, że czasem wystarczą tylko chęci, niepotrzebny super sprzęt i wcale nie trzeba stosować tysiąca złotych rowerowych rad odnośnie pokonywania dystansów czy konserwacji/użytkowania samego roweru. No chyba, że komuś chodzi o lans itp. to rozumiem sens kupowania drogiego sprzętu i nakręcania komuś biznesu. Oczywiście nie chcę teraz głosić skrajnych herezji i zachęcać do kupowania szajsu, bubli itp., czasem są rzeczy, w które warto i trzeba zainwestować, jednak pragnę pokazać, że nie zawsze to co drogie znaczy lepsze.
Wracając do długodystansowych tras, warto zwrócić uwagę na to co naprawdę istotne, np. pogoda, gdyż ciężko pedałować gdy z nieba leje się żar, pada ulewny deszcz lub wieje potężny wiatr. No i podstawa to sprawny rower. A najważniejsze moim zdaniem to siła woli, ale nie kozaczenie i przecenianie swoich możliwości.
Na koniec zacytuję fragment poradnika zatytułowanego „jak przejechać 300 km w jeden dzień”, na który trafiłam zupełnie przypadkowo na jednym z blogów rowerowych. Z większości napisanych tam rad raczej nie skorzystam (może z niektórych tak), ponieważ chcę przekraczać granice i łamać mity. Ale poniższy fragment akurat spodobał mi się i jest odpowiedzią na pytanie „skąd wiem,że jestem gotowy/gotowa na przejechanie długiego dystansu?” Cytuję:
„Cieszy Cię myśl o przejechaniu takiego dystansu? Uśmiechasz się pod nosem gdy znajomi mówią Ci, że jesteś porąbany albo nienormalny? Przejechanie 200 kilometrów nie stanowi dla Ciebie problemu? Zdajesz sobie sprawę, że nie ma takiego siodełka i spodenek, które uchronią Cię przed bólem pośladów po przejechaniu takiego dystansu? Jesteś przygotowany na „betonowe nogi”, zdrętwiały kark i nadgarstki? Jeżeli odpowiedziałeś na wszystkie pytania twierdząco, to znaczy, że jesteś gotowy!”
Tak więc sprawny rower, dobra pogoda, powód do motywacji, siła psychiki, no i w drogę!
Mały dopisek na marginesie. Jeżeli jeszcze nie obserwujesz mnie na Instagramie, serdecznie na niego zapraszam. Zdjęcia można też oglądać bez zakładania tam konta.
Kilka słów mojego komentarza: Czytając ten tekst nasunęło mi się kilka przemyśleń. Zwłaszcza na dalsze wyjazdy zabierajcie osoby, z którymi zdążyliście się już poznać. Oczywiście znam przypadki, gdzie na daleką wyprawę pojechali świeżo poznani ludzie i dopiero po drodze się docierali. Ale w takim przypadku trzeba mniej więcej określić na ile kilometrów dziennie się umawiamy, jakim tempem jedziemy itd. Bo może się okazać, że Ty chcesz przejechać maksymalnie 100 kilometrów dziennie i po drodze pozwiedzać, a współtowarzysze uznają, że 180 kilometrów jednego dnia to optymalny dystans i na zwiedzanie nie mają ochoty. Wyjazdy, zwłaszcza te dalsze i z większymi dystansami muszą być dopasowane do możliwości rowerzysty. Autorka ma rację, głowa i pozytywne nastawienie jest bardzo ważne, ale mierzmy też siły na zamiary, wszystko jedno czy samemu czy w grupie.
Basia pisze również, że podczas wyjazdu z chłopakami w pewnym momencie „odcięło jej prąd”. Dlatego nie mogę się zgodzić z tym, że neguje wszelkie porady co jeść i co pić na wyjeździe. To nie muszą być broń Boże żadne odżywki czy izotoniki. Ale mimo wszystko podczas jazdy trzeba stale dostarczać sobie płynów, popijając co kilka minut z bidonu czy butelki, a także jeść małymi porcjami i dość regularnie. Mi już nieraz nogi przestawały pracować, właśnie z tego względu, że zapominałem o jedzeniu. Podczas wysiłku przestaje się czuć głód i można się tak nieźle załatwić. Pół biedy jeżeli w pobliżu jest sklep, albo masz ze sobą batonik czy czekoladę. Gorzej jeżeli do najbliższej cywilizacji zostało trochę kilometrów. Dlatego nie skreślałbym całkowicie porad, które zamieściłem w tym wpisie :)
Ale sama idea, jaką przekazała autorka jest słuszna. Trzeba czerpać przyjemność z jazdy i nie słuchać tych, którzy mówią, że nie dasz rady. Bo nawet jeżeli nie dasz, to i tak próbowałeś, czegoś się nauczyłeś i jeżeli wyciągniesz wnioski, następnym razem będzie tylko lepiej.
W wieku 8 lat (1989) zrobiłem 40 km na „Pelikanie” (Koła 16-tki) :)
Basiu, 100% racji z tym kozaczeniem i sprzecichem. Rower to prosta mechanika. Ma mieć dobre przeniesienie napędu i siodełko od którego nie boli dupa – to wszystko. Może taki rower zrobić nawet kowal ze stalowych rurek ze złomu za 200 zł. Cena tu to tylko szpan….
Podstawa to psychika i…. cukier we krwi… aby uniknąć tego czego doświadczyłaś…. że schodzi z ciebie powietrze… na ostatnich kilometrach. Jeśli będzie utrzymywać stały poziom cukru we krwi to wogóle się nie zmęczysz … czy tobędzie 50, 100 czy 300 km…
Przy czym przy większych dystansach odczujesz stawy… bo one też pracują… ale napęd daje układ krążenia – serce i płuca… a nie „niezwykły rower”.
I jak tu Łukasz wcześniej mnie napomniał… woda… i elektrolity.. aby się nie odwodnić.,.
Gratuluję przejechania dystansu i chęci na więcej. 200 km to bardzo przyzwoity dystans i nie przejmuj się niektórymi komentarzami. Sam jeżdżę codziennie do pracy i nie martwię się średnią prędkością, pomimo, że latem przesiadam się z „makrokesza” na szosówkę i prędkości powinienem mieć szosowe. Jedni mówią, że cienias jestem bo na szosowym to powinienem śmigać dwa razy szybciej, a inni za głowę się łapią, że można tak daleko i tak szybko. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Ważne żeby dojechać i mieć z tego radość.
Życzę żeby w tym roku „pękło” 300 km.
Może kogoś zainteresuje przejażdżka tandemem z sakwy mi, przyczepka ,540 dni i 26 500 km co niestety daje średnia tylko 49 km na dzień. Rower ważył z nami ok 200 kg. Proponuje wpisać w Google tandempl. Pozdrawiam zapalonych rowerzystów ☺
Hej, „tylko” 49 km dziennie, przy takim dystansie to i tak kolosalny dystans :) Świetna sprawa, zaraz zajrzę na stronę.
„tylko 49 km”
Tylko? :) Statystycznie, rocznie przejeżdżacie taki dystans, że mogę Wam tylko pozazdrościć. Szczególnie uwzględniwszy gdzie (czytałem swojego czasu opisy Waszych podróży).
Były też odcinki po asfalcie, płasko a my byliśmy w stanie pokonać tylko 25 km w ciągu dnia. Z powodu wiatru w Patagoni ?
Jestem w stanie zrozumieć. Trójmiastu trochę daleko do Patagonii, ale raz mnie podkusiło wrócić całą trasę z pracy (24km) rowerem gdy był sztorm (zamiast przeprosić się z SKM). W połączeniu ze słabą kondycją i „mieszczuchem” myślałem, że umrę — nigdy mnie tak nie bolały uda. Ponad 2h jazdy. :D
to są chyba koła 28 cali? bo ja na rowerze z kołami 26 cali i opony górskie w ciągu dnia zrobię maksymalnie 100 km jadąc około 10 godzin po asfalcie.
Na moim rowerze średnia wychodzi 10 km /h i więcej nie.
Zastanawiam się nad zmianą roweru na trekkingowy bo jeżdze tym górskim rowerem do pracy 15 km w jedną stronę i zajmuje mi 1,5 godziny. Razem trzy godziny. Masakra.
Raz mi się udało pokonać 15 km w ciągu 55 minut. Ale to była masakra nie jazda.
Hej, tak na zdjęciach jest mój rower i ma koła 28 cali.
Jeżeli jeździsz po asfalcie, to pomyśl nad zmianą opon na trochę węższe i z bardziej szosowym bieżnikiem. Może teraz to nie jest najlepszy pomysł, bo na jesień lepszy będzie agresywny bieżnik. Ale na wiosnę fajnie jest mieć coś, co nie będzie stawiało takiego oporu na asfalcie.
Ktoś mi kiedys opowiadał o oponach, które na środku są węższe i zachowują się jak kolarzówki, ale po bokach mają jeszcze po 1 cm tak, że można jeździć nimi po lasach, korzeniach – i jest ok.
Wiecie jak one się nazywają?
Zerknij do tego wpisu: https://roweroweporady.pl/rodzaje-opon-rowerowych/
Zapewne chodzi Ci o opony z bieżnikiem typu semi-slick.
Witam dopiero teraz zauważyłem przeczytałem temat i komentarze. Brawa za przejechanie 200 km. Jak przeczytałem niektóre komentarze to się zdziwiłem i wkurzyłem. Napisze, że swojej perspektywy. Jak wcześniej wspominałem jestem osobą niepełnosprawną od urodzenia. I cały czas muszę się starać, walczyć, pokazywać społeczeństwu, że niepełnosprawny też człowiek, że potrafi. By nie być poniżany, wyśmiewany, by być w społeczeństwie. Poza rowerami mam wiele pasji w których odnoszę sukcesy: sport głównie bieganie jazda rowerem i inne. Na zawody z fundacji dużo jeździmy i mam ponad 20 medali z zawodów sportowych dla niepełnosprawnych. Zapisałem się też do klubu biegowego i biorę udział w zawodach biegowych. Maluje akwarela też mam sukcesy. Piszę wiersze też z sukcesami, modelarstwo też sukcesy. Lubie zwierzęta interesuję się głównie akwarystyka i terrarystyka mam akwaterrarium 300l. i też sukcesy. A mimo sukcesów większość, dużo ludzi mnie obraża poniża i nie czuję się człowiekiem. Natomiast jeśli chodzi o rower to jeżdżę rowerem porządnym crossowym. Średnio 40-50 km. najwięcej 73 km zrobiłem jednego dnia. Zazwyczaj średnia prędkość mam 15-16 km/h. I jeżdżę po krajobrazie miejsko- wiejskim okolic Oświęcimia. Głównie asfalt polne drogi i leśne. Czyli niezbyt wymagający teren. W tym sezonie zrobiłem już ponad 700 km. Jeszcze rok temu nie myślałem, że będę tyle rowerem jeździł i 30 km wydawało mi się bardzo dużo. A jak na pierwszy sezon rowerowy to uważam że to niedużo na raz 30 km. I jak zrobiłem 73 km to taki szok nie spodziewałem się, a czułem się jakbym dużo większy dystans przejechał. A nie byłem jakoś bardzo zmęczony więc myślę, że 100 km i więcej dałbym radę jednego dnia przejechać.To mój taki skromny rowerowy cel. A wszędzie gdzie daję radę się promuje chwalę sukcesami, nawet jak 30 czy 50 km przejadę czy przebiegnę 10 km. Chcę pokazać, że my niepełnosprawni też potrafimy i wierzę, że dzięki temu ludzie nas zaczną inaczej traktować i przestaną nas obrażać i źle traktować. I będąc na forach rowerowych czy tu na blogu i czytając niektóre komentarze czy dokonania rowerzystów, to nie mam i nie powinienem się chwalić czy nawet nazywać rowerzystą bo niektórym się nie opłaca roweru wyciągać na tak krótkie dystanse niż moje. Ale jestem dumny z tych osiągnięć i się chwale mam satysfakcję. rozwijam, nie poddaje, że walczę z własnym słabościami. Wierzę, że 100 km. jednego dnia uda mi się przejechać i że ogólnie więcej będę jeździł. I cieszę się z jazdy swoim tempem z każdego przejechanego km i wam też tego życzę, byście się tak cieszyli. Więc czasem się zastanówcie się niektórzy zanim kogoś skrytykujecie i uznacie, że to nie wyczyn, dla kogoś to duży może być. A i wierzcie zawsze, że wam się uda, nawet jak w was nie wierzą i obrażają, krytykują. Ja dzięki temu jako niepełnosprawny osiągnąłem dużo pozdrawiam.
Swoim komentarzem przypomniałeś mi kolegę z poprzedniej pracy: ponadprzeciętnie świetnie radzi sobie z komputerem, łącznie z programowaniem (Python, regex itp.) gra w golfa. Niby nic, ale on jest niewidomy… odwróciło to moje postrzeganie osób niepełnosprawnych. Wiesz, taka myśl: „co oni mogą, co najwyżej egzystować wśród w pełni zdrowych”, a tu niespodzianka.
Poniżanie czy wyśmiewanie to inny problem i to robią tylko prymitywne formy życia. Problem widzę inny i większy (z resztą na podstawie swojego doświadczenia z kolegą): niepełnosprawny to w pełni normalna osoba, tylko w czymś jest słabsza. Zdecydowana większość nas jest w porządku dla nich, ale uprzedzenia gdzieś tam siedzą w człowieku. Kilka lat współpracy z niewidomym kolegą sporo mi wyjaśniło i nie dziwi mnie np. że załoga pewnego statku niemal w całości jest niewidoma. :-)
I śmieszna anegdota, która miała miejsce kilka lat temu w Gdyni, gdy co dopiero się przeprowadziłem i słabo to miasto znałem. W autobusie niewidomy poprosił mnie o pomoc w zaprowadzeniu go do pewnego punktu (krawiec), parę ulic dalej. Wiesz: ja nie znam miasta, a prowadzę niewidomego. To nie miało prawa się udać. :D W pewnym momencie było tak, że on mi tłumaczył gdzie jestem, a ja głownie pilnowałem aby nie wpadł na jakąś przeszkodę.
Ale trafiliśmy i nie zbłądziliśmy. :-)
Dzięki za miły komentarz :)
Ja na rowerze Author Outset z napędem z najniższej półki Shimano Tourney przejechałem do tej pory ok 17000 km bez żadnej awarii napędu. Jeżdżę na dwóch łańcuchach na zmianę, po czyszczeniu i smarowaniu zakładam zawsze krótszy. Napęd: korby, przerzutki, wolnobieg i łańcuchy mają się jeszcze dobrze. Mam 62 lata i rocznie przejeżdżam około 2000 km.
Izotoniki też trzeba co jakiś czas pić. Ostatni kilku moich znajomych trafiło pod kroplówkę po tym jak m.in. dużą ilością wypitej wody wpłukali sobie minerały i ni stąd ni z owąd dostali paraliżu.
Im więcej przełożeń z tyłu tym cieńsze, chudsze zębatki kasety. 8 rzędowe mają chyba około 2 – 1,9mm a 10-rz około 1,6mm to się szybciej zużywają. Jak facet ma rower za 700 zł to może ma i 6 rzędów.
podobno im wiecej przelozeń w tej samej klasie osprzetu, tym komponenty wolniej się zuzywają (kwestia kątów)
Przeczytałem ten wpis i….. fajnie, że są tu ludzie zakręceni, chcący mierzyć się ze sobą, z własnymi słabościami, lubiący rowerową turystykę, czyli najlepszą na świecie:) Ale niestety, nie mogę nie mogę i jeszcze raz nie mogę zgodzić się z wieloma twierdzeniami.
Głowa jest ważna… nie ma co. Nastawienie także. Ale nie lekceważmy naprawdę ważnych elementów. Wybierając się w daleką podróż na rowerze, zwłaszcza w górach gdzie ja np mieszkam wszystko ma znaczenie. Nie raz czuję, że balansuję na krawędzi. Jeden nierozsądny podjazd, jedno mocniejsze depnięcie pod górę, jeden posiłek za mało, brak isotoników może pogrzebać Cię na amen. Z osoby brylującej na podjazdach możesz zrobić z siebie marudera ciągnącego się za twoją grupą 5 kilometrów z tyłu, sfrustrowaną a w skrajnych przypadkach możesz nie dojechać do domu. Woda do picia? OMG! W upale, w górach? Zapomnijcie. Znacie uczucie pragnienia, którego nie sposób ugasić? wypiliście półtorej litra wody a w ustach macie sucho? Właśnie się odwodniliście i nic wam nie pomoże. Jak dłużej to potrwa to możecie nie wrócić. Nie lekceważcie tego. Isotoniki działają. To nie jest wymysł, to nie jest nabijanie kasy producentom napojów. W ekstremalnie trudnych warunkach nie napoicie się wodą i nie uzupełnicie energii batonikami ze sklepu! Wasza waleczna głowa na nic tu się nie zda! Sprawa druga, rowerem za 700 zł nap w Alpy? Może jak ktoś waży 50 kilo… Przepraszam, ale poniżej pewnego poziomu jednak nie powinniśmy schodzić. Ceny komponentów, ramy, ceny bagażników, sakw skądś się biorą. Mamy wagę piórkową, pary w nodze niewiele to może jakimś cudem delikatny tani rowerek przejedzie trochę kilomnetrów. Ja już urwałem trochę łańcuchów. Od jakiegoś czasu nie ruszam się bez spinek, skuwacza… zniszczyłem trochę elementów roweru. Niestety… to co komuś służy to nie znaczy, że posłuży i innemu. Mam mocne udo, słuszną wagę i śmiem twierdzić, że po kilku kilometrach od mojego domu z roweru za 700 złotych nic by nie zostało. Nie mówię, że trzeba wydawać wielkie pieniądze. Ale gdzieś leży granica rozsądku! Niestety słuchanie takiego huraoptymizmu może zakończyć się przykrą niespodzianką. Tez miałem znajomych, którzy śmiali się ze mnie, że przemieliłem tyle części rowerowych i chyba coś nie tak robię skoro oni już zjeździli tyle tysięcy kilometrów i nic nie musieli zmieniać. Sprawa się rypła przy pierwszym wspólnym wyjeździe. Te ich wyjazdy… żółwie tempo, kilka kilometrów po płaskim. Nic dziwnego, że rowery dzielnie to znosiły. Przestały znosić gdy poczuły co to prawdziwy pot.
Rowerem za 700zł w Alpy? Jasne,że tak. Mój brat tego dokonał i dlatego wiem,że jest jest to możliwe. Oczywiście nie zdobywał wierzchołków gór, ale trasa jednego z jego wyjazdów wiodła tamtejszymi szlakami, głównie u podnóża gór,więc teren może szczególnie niewymagający. Żałuję,że mój brat jest takim zamkniętym w sobie samotnikiem i nigdzie nie opisuje swoich wyjazdów, po prostu są wyłącznie jego i w jego wspomnieniach. Mnóstwo jest osób,które w cichości serca dokonują rzeczy niezwykłych. Nie mam teraz na myśli brata,ale wielu jest ludzi o których nie wiemy i się nie dowiemy,a którzy robią rzeczy niesamowite,nie mając przy tym potrzeby „obnażania się” się całemu światu ze swoich poczynań. Tacy ludzie są dla mnie wielcy! Szanuję i podziwiam. To często nieodkryte perełki.
Co do sprzętu- zgadzam się w zupełności ze stwierdzeniem,że to co służy jednemu,być może nie posłuży innemu. Całkiem możliwe,że rower za 700zł nie wytrzymałby pod osobą o wadze 100kg (mój brat waży poniżej 70kg). Z drugiej strony sądzę,że istotne jest też dbanie o rower i o „kulturę” jego użytkowania. Ja np. mam hopla na punkcie swego roweru, nie cierpię gdy jest brudny,potrafię cały dzień spędzić na jego pucowaniu, nie katuję go jazdą na twardych przełożeniach przy podjazdach, nie zmieniam przerzutek pod górkę i wiele tego typu rzeczy, które na pewno wpływają na wydłużenie jego żywotności. Zresztą wyznaję zasadę „jak dbasz tak masz”. Mam tani rower,zwykły,najniższy osprzęt, ale tak sobie myślę, że nawet jeśli coś w nim się stanie,to części kupuję za grosze. Niedawno wymieniałam w nim oś piasty przedniej i łożyska. Cena osi ok.10zł, łożyska kulkowe 1,40zł. Dotychczas na takim zestawie przejechałam w sumie 5,5tys km.Po tej wymianie myślę,że kolejny sezon przekręcę z podobnym dystansem i znów wymienię oś przednią i tylną plus kulki,co da mi kwotę łącznie ok.22,40zł. Phi,śmieszna suma.Dodam,że wymiana właściwie nie była aż tak pilna,ale profilaktycznie to zrobiłam,cena niska,więc co mi szkodzi,a zawsze jestem spokojniejsza,że wszystko gra. Do tego wymienię chyba opony,bo trochę widać ślady zużycia, a te które mam warte są ok.30-40zł.Tak sobie myślałam,że kupię teraz coś markowego,np. jakieś Schwalbe,bo nazwa zobowiązuje i niby dobre. Już nawet wybrałam model,a potem analizuję,że po cholerę mam przepłacać?!Skoro na takich tanich oponach tyle przejechałam,nic się nie stało,gumy ani jednej (może to kwestia szczęścia),to po co przepłacać. W cenie Schwalbe mogę kupić sobie w jednym sezonie co 3 miesiące nowe opony,choć wcale nie byłoby to konieczne,ale tak teoretycznie i profilaktycznie mogłabym to robić.Nawet gdybym co sezon wymieniała sobie wszystko w rowerze,to tracę grosze,bo części tanie a mam zarazem założone nowe i taki spokój sumienia,że wszystko dopieszczone.Właściwie na tych tanich mogłabym jeszcze jeździć i jeździć,ale jak czytam te wszystkie górnolotne porady,to przyznam,że czasem sama głupieję i myślę,sobie,może powinnam to czy tamto wymienić,może powinnam kupić lepszy rower,bo skoro wszyscy gadają,że to jest szajs,to może mają rację,są przecież znawcami rzeczy,a ja amatorką,może porywam się z motyką na słońce…I tak czasem sama się zapędzam i nakręcam w tym swoim myśleniu.
Poza tym uważam,że jeszcze kilka lat temu za 700zł można było dostać nienajgorszy rower, szał na rowery był mniejszy. To tak jak kiedyś kupowało się np.lodówkę i starczyła na 30 lat,teraz kupując pralkę,lodówkę,telefon czy inny sprzęt powiedzą” Pani to nie te czasy, że coś działa bezawaryjnie wiele lat, teraz sprzęt ma gwarancję na 2 lata to starcza na 2lata,na 5lat to działa przeważnie 5 lat. Biznes musi się kręcić”
Nie chcę by mnie źle rozumiano, to nie jest tak,że krytykuję wszystko co sprawdzone,drogie,markowe. Absolutnie nie tak. Owszem sprzęt uznanych producentów zazwyczaj jest lżejszy,z lepszych komponentów, może bardziej komfortowy itp, ale czy to znaczy,że zwyczajnym rowerem się nie podoła,że się zaraz rozpadnie?! Jasne,że nie.
Są rzeczy, w które warto zainwestować. Sama mam np. sakwy,jedne markowe,droższe i jestem z nich bardzo zadowolona, drugie jakieś no name za grosze i dostrzegam wady tych tańszych,choć mają też i swe zalety. Testowałam też jakieś tanie okulary,rzekomo poliwęglanowe,które jednak nawet koło takich nie leżały. Kupiłam raz-nie sprawdziły się, dałam drugą szansę i znów wybór takich za kilka złotych-również jestem niezadowolona. W sumie chcąc zaoszczędzić,straciłam,gdyż w cenie dwóch tanich par,miałabym zapewne jedne porządniejsze. Także nie chcę propagować haseł,negujących to co markowe i drogie,a wpajać ludziom,że sprzęt marketowej jakości jest niezawodny. Pragnę tylko pokazać,że trzeba z dystansem podejść do pewnych teorii, że czasem się da coś zrobić,choć wszyscy uparcie twierdzą,że NIE. Nie można niektórych rzeczy skreślać i wrzucać do worka zatytułowanego „do niczego”, tylko dlatego,że nie posiada popularnego znaczka firmowego. Np. jeśli ktoś bardzo pragnie biegać,a nie stać go na buty do biegania za 500zł, tylko na takie za 59 zł,to czy znaczy,że ten fakt ma go wyeliminować z biegania?, to znaczy,że będzie gorszy od tych,którzy mają firmowe obuwie?,że ma rezygnować z tego sportu?!No nie sądzę..
Wracając do rowerów- czasem też jest tak(i spotkałam się z tym), że drogi sprzęt służy niekoniecznie do jazdy,bo może się pobrudzić, zniszczyć heh itp, a raczej służy do lansu i szpanowania,bo przecież nikt nie zwróci uwagi na kogoś kto objechał kawał świata na jakimś szarym rowerze z firmy”krzak”. A wystarczy mieć rower np. znanej firmy, osprzęt XTR, amory dajmy na to choćby Rock Shox, i od razu gwarancja bycia zauważonym, szacun i respect, bo ten ktoś to dopiero jest koleś, taaaki sprzęt,łaaał…a rowerem jeździ 100km przez cały sezon….Znam takie przypadki i aż żal,że marnuje się potencjał tego sprzętu, mam ochotę komisyjnie odebrać rower takim osobom hi hi ;) Drogie nie zawsze równa się z tym,że ma być dobre, czasem chodzi o ten element lansu.
W zeszłym roku jak wspomniałam, przejechałam w 1 dzień 201km, w sumie tylko w rodzinie o tym powiedziałam, nikt po drodze patrząc na mnie nie pomyślał sobie,że jadę taki dystans. A wystarczy,że w tym roku zaczęłam jeździć w kasku i okularach,w rowerowych ciuchach, a obcy ludzie krzyczą mi ni z gruchy ni z pietruchy „dzień dobry”,przyglądają się,czuć jakieś takie zainteresowanie,nie tym ile przejechałam,tylko otoczką wizualną. Takie ocenianie profesjonalizmu po opakowaniu,po sprzęcie….Nijak ma się czasem jedno do drugiego.
Tydzień temu udało mi się zrealizować moje ciche,nieśmiałe wyzwanie-pokonałam 300km w 1 dzień.Właściwie już prawie sobie odpuściłam, prawie przestałam w to wierzyć, a jednak jakiś wewnętrzny impuls i myślę, sobie dziś jest ten dzień,dzień na 300km,jadę. Udało się :). Teraz już odpuszczam,bo jestem usatysfakcjonowana. I pewnie większość,która zobaczyłaby mnie w rzeczywistości,pomyśli „Ty przejechałaś 300km, tym rowerem?taaaaa,akurat,to niemożliwe…”Mam zapis trasy gps na endo,mam zdjęcia, spotkałam po drodze znajomych,jakieś dowody są. Udało się,zrealizowałam wyzwanie,które sama sobie postawiłam. I ktoś też mógłby powiedzieć „no ale jak to bez izotoników?,na batonach z marketu i kanapkach,na wodzie mineralnej,w upalny dzień, i takim rowerem,z Twoją posturą?Tak się nie da” A no tak,właśnie tak,da się.Może jestem robocopem?!:P. Ale oczywiście nie będę tego polecać,bo jak wyżej zostało wspomniane,to co służy jednemu,niekoniecznie jest dobre dla drugiego. Nie lubię tylko jak ktoś z góry zakłada,że się NIE DA,bo sprzęt i wygląd z pozoru nie taki jak powinien. Chcę jeździć rowerem, ale to że mam sprzęt za 1000zł a nie za 5000 czy 15000zł,to znaczy,że mam sobie odpuścić, zostać w domu i płakać,bo nie mam szans tym rowerem przejechać 300km w dzień czy 5-6tys. w sezonie?,bo nie dam rady tym sprzętem i bez izotoników na kilkudniowej wyprawie z osobami, które mają rowery kilkukrotnie lepsze od mojego?Mam bać się,że przejadę 4tys km w sezonie i rozpadnie mi się rower…?…Jeżdżę i sprawdzam,że jednak można. I myślę,że nie mam aż tak słabych nóg i nie robię „te kilka kilometrów”,bo zaraz dobijam do 4 tys.km w tym sezonie, strasznie „żółwiego tempa” chyba też nie mam,bo jednak 300km w dzień udało się przejechać.
Owszem nie wszystko się da, owszem,może gdyby ktoś inny wsiadł na mój rower czy na brata,zajechałby go w tydzień.Ale jak ktoś się postara to i rower za kilka tysięcy zajedzie równie szybko.Dla chcącego nic trudnego. Gdybym ustawiła przerzutki na najtwardsze przełożenia i próbowała na chama, aż podnosząc się na pedałach, cisnąć pod wielką górę-to pewnie uda mi się zerwać łańcuch.
Mimo wszystko jestem przezorna, też zawsze wożę ze sobą zapasową dętkę, skuwacz,spinki, łatki, klucze itp, bo różnie może być.
Podsumowując, zgadzam się z tym, iż niekoniecznie trzeba wydawać wielkie pieniądze na sprzęt, ale racja, gdzieś granica rozsądku też musi być. Prawda.
Mi chodzi też o to,by zachować zdrowe podejście i by osoby, które chcą jeździć rowerem, nie myślały,że jeśli nie kupią drogiego sprzętu,to mogą o tym sporcie zapomnieć, że posiadając zwykły rower, będą zawsze gorsze czy coś w tym stylu.
Pamiętam bowiem kiedy ja miałam ograniczony budżet i decydowałam się na rower. Czytając te wszystkie opinie i porady z internetu już prawie doszłam do wniosku „nie no, jeśli kupię rower za 1tys a nie za-5-10tys.,to nie dam rady na żadnej wyprawie, zawsze będę gorsza, rozleci mi się po drodze i po miesiącu użytkowania, pewnie będzie to wielki szajs, inni przejadą 100km a ja padnę pewnie po 30km na tym rowerze”. Miałam wielki dylemat i tysiące myśli przed kupnem roweru. Teraz widzę, że niepotrzebnie aż tak się martwiłam.
Każdy rower ma też inne zastosowanie, jaka droga taki rower, ja swoim trekkingowym nie mam zamiaru brać udziału w wyścigach kolarskich, tylko jeździć turystycznie i od czasu do czasu zaliczać kilkudniowe wyprawy i do tego celu na pewno nie kupiłabym trekinga za 8 tys,bo mój tak samo dobrze się sprawdza. Gdybym chciała startować w maratonach MTB,to oczywiście wybrałabym rower MTB, ale na podobnej zasadzie, nie przesadzając z ceną, bo na pewnym etapie kończy się rozsądek i praktycznie odczuwalna różnica, a zaczyna wyłącznie lans i ambicja by mieć „naj, naj, naj..”.
Oczywiście to każdego indywidualna sprawa i jeśli kogoś stać oraz ma ambicje by kupić rower z ambitnym napisem na ramie za dajmy na to kilka/kilkanaście tysięcy, to niech kupuje:) Komuś potrzebne odżywki, power żele, izotoniki- proszę bardzo. Można tak i można też nieco inaczej:) Jak kto woli, jak kto może i tak jak uważa :)
Mam problem z dodaniem komentarza…
Część argumentów rozumiem. W alpach, gdy robiliśmy naprawdę niezłe trasy kolega jechał na starym kilkunastoletnim treku. Mało tego, na tym rowerze robił bike maratony i bywało, że jako totalny amator zajmował całkiem niezłe miejsca. Dla kontrastu mam kolegę, co kupił naprawdę porządnego Speca za 6 tyś i ciągle gada, że takim sprzętem może i mógł by nawet wziąć udział w maratonie… ale w sumie to dalej szuka dziury w całym i myśli co tu usprawnić a niewiele jeździ. Rower marnuje się. Więc w takim sensie – pełna racja! Sprzęt nie uczyni z nas zdobywców. Ale przed czym ja przestrzegam – nie porywajmy się na pewne rzeczy sprzętem nie do tego przeznaczonym. Kolega tym wyeksploatowanym rowerem o mało się nie zabił. Zjeżdżając z wysokości ok 2800 metrów (tak tak) stracił hamulce, Jego wiekowe V braki się rozleciały. Ja przed samym wyjazdem specjalnie wymieniłem hamulce na porządne, tarczowe, hydrauliczne i nie żałuję ani złotówki. Bo takich prędkości i takiej długości zjazdu to ja nigdy nie widziałem (np 30 kilometrów cały czas w dół) Przy zjeździe np z Grossglocknerstrasse (czy jak to tam się pisze) rozpędzaliśmy się wg dobrze wyskalowanego licznika do ok 75 km/h (GPS pokazał nam prędkości średnie w granicach 70 km/h). Uwierz mi, to nie jest prędkość dla roweru za 700 pln i łożyska za 2,50. Naprawdę, trzeba trochę odpowiedzialności. Znam historię jednego chłopaka, który podczas MTB złamał rower (ramę), upadł niefortunnie i złamał kręgosłup. Jest sparaliżowany. Naprawdę, czasami lepiej aby rower był jednak dobrany z pewnym zapasem. Nie mówię o kupnie wszystkiego co najlepsze. Pomimo, że robię z rowerem dużo więcej niż znajomi nie planuję wkładać napędu XT czy XTR. Mam dobrej klasy hamulce, chcę teraz kupić napęd raczej średniej klasy. Rozsądny. Dla osoby bez zawodniczych, wyścigowych ambicji – wiem, że go wykorzystam, będę miał też spokojną głowę i komfort psychiczny. Raz dałem się naciągnąć na tani serwis. Założyli mi na używaną kasetę tani łańcuch i stwierdzili, że dla mnie (jak to zabrzmiało) spokojnie wystarczy i nie ma sensu wydawać większych pieniędzy. Wjechałem rowerem w las, pierwszy raz przycisnąłem mocniej, Zrobiłem szybką zmianę na tylnej i przedniej przerzutce – nic nadzwyczajnego. Efekt był taki, ze zerwałem ten łańcuch. Kolejny serwis to kazałem wymienić kasetę na najlepszą jaką mieli i dwa porządne łańcuchy, które przekładałem co kilkaset km. I ten zestaw posłużył mi naprawdę długo i niezawodnie nie mówiąc już o kulturze działania. To samo odnośnie Isotoników. Można zrobić 100 – 200 kilometrów bez tego? można. Ale po co sobie szkodzić. Po co odwadniać się? Wiesz ile przy mojej wadze potrafię stracić kalorii na dobrym wyjeździe rowerowym po górach? 8 do 10 tyś kalorii (to mniej więcej mój rekord dniowy – patrz załącznik). Serio chciała byś to zrobić bez isotoników? Co byś chciała udowodnić? że można przeżyć ekstremalne odwodnienie? Powtarzam to znajomym, jeżdżę z siostrą, z dziewczynami z którymi aktualnie się spotykam (ciiii!;)) i mając na celu to aby podróż dla każdego była komfortowa, aby mój kompan dojechał, aby wrócił zdrowy dbam o właściwe nawodnienie. Nie zabiorę kogoś kto sobie to lekceważy! Już kiedyś wracałem nocą w lesie, bo siostra dopuściła do odwodnienia i zupełnie odcięło ją. A w pobliżu nie było nawet drogi aby ktoś po nas przyjechał! To nie było nic przyjemnego. Być może ważąc niewiele, mając lekki rower, mało bagażu, proste i twarde drogi nie doświadczyłaś jeszcze znalezienia się w sytuacji kryzysowej. Ja niestety, gdzie bym się nie ruszył na rowerze to mam góry. Zresztą… po płaskim to ja nawet bym nie chciał… I naprawdę nie można tu sobie lekceważyć pewnych spraw. 100 kilometrów po górach a 100 kilometrów po płaskim lub pagórkach to zupełnie inna przygoda. A 100 kilometrów po górach trudnymi, kamienistymi szlakami to coś już totalnie innego. Dlatego się odezwałem – bo prostu ambicjami, wiarą w siebie, optymizmem pewnych barier nie złamiemy i nie łudźmy tym ludzi. Jakiś wariat porywa się na to z rowerem za 700 pln? może ma po prostu nieco więcej szczęścia jak… powiedzmy rozsądku. Ale mogę zgodzić się na propagowanie takiego hura optymizmu. Na rowerze można się zabić, można sobie zrobić krzywdę, można w końcu sobie zepsuć zdrowie doprowadzając do wycieczenia organizmu. Więc zgadzam się – sprzęt nie uczyni Cię automatycznie zdobywcą. Ale bez sprzętu, wiedzy i przygotowań można sobie zrobić krzywdę. Więc nie lekceważmy przygotowań. Zapas Isotoników, mapy, baterie, ubrania, jedzenie. awaryjne kalorie, dobrze przygotowany sprzęt to niezbędne elementy długich wypraw!
statystyki metrów są dziwne, bo akurat podczas całego wyjazdu świrowało endo. Ale przepał kalorii jest prawdziwy:)
I tak jeszcze odnośnie cen tych rowerów. Niska cena to nie jest tylko wynik niewyszukanego osprzętu. To także kwestia jakości ramy i jej geometrii oraz sensownego dobrania pozostałych elementów kształtujących nasza pozycję za kierownicą. Dopuszczam jednak możliwość, że ekstremalnie tani rower może wymuszać niezbyt dobra pozycję sprzyjającą różnego rodzaju kontuzjom czy np kiepskiej stabilności w ekstremalnych sytuacjach. W końcu w takiej firmie krzak raczej nie pracuje żadna osoba zajmująca się ergonomią. Np taki Gary Fisher poświęcił lata pracy na stworzenie odpowiedniej pozycji dla cyklisty. Nic tam nie jest przypadkowego. Długość i kąt mostka, offset amortyzatora – wszystko tam jest przemyślane i przebadane – Np Geometria G2 w rowerach górskich. A w tanim chińskim rowerze nikt o tym nawet nie myślał. Kto wie jakie to przyniesie długofalowe konsekwencje?! Dla pleców, prostaty itd… Czy choćby bezpieczeństwa zjazdu po stromej, trudnej ścieżce.
Co do spalania kalorii, endomondo akurat nie traktowałabym jako wiarygodnego (bijąc rekord na 300km pokazało mi prawie 6 tys. spalonych kalorii).Już dawno zauważyłam,że po przejechaniu równocześnie ze znajomymi tej samej trasy w tym samym czasie, im naliczało dwukrotnie więcej spalonych kalorii niż mi. Doszłam w czym rzecz. Ważę niespełna 50 kg, w ustawieniach Endo zawyżyłam sobie wagę do 80 kg, wówczas spalanie kalorii miałam znacznie większe i na poziomie moich masywniej zbudowanych znajomych.Trochę to jak dla mnie bez sensu, bo będąc szczupłą osobą, Endo zawsze
będzie mi naliczać prawie połowę mniej kalorii niż „grubszym” znajomym, mimo przejechania takiego samego dystansu, w tym samym miejscu i czasie. Dlatego moim zdaniem endo do liczenia kalorii się nie nadaje, wiarygodny jest pulsometr i ktoś kto na poważnie trenuje kolarstwo czy np.bieganie,na pewno nie robi tego z endomondo, tylko np.z pulsometrami, zegarkami Garmina. Endo nie jest miarodajne akurat pod tym względem.
Jeśli chodzi o mnie jeżdżę po różnym terenie,ale po typowo górskim nie miałam okazji. Roweru ultralekkiego nie mam,bo 17,2kg, ważę może niedużo,bo ok 50kg, a bagaży mało?!ojjj nie powiedziałabym,zawsze się staram,by zabierać jak najmniej, a i tak łącznie z rowerem zazwyczaj wychodzi mi niestety przeszło 30kg do uciągnięcia. Kryzysowy moment?A właśnie,że miałam-na 118 km z chłopakami podczas wyprawy polskim wybrzeżem.Co dziwne jechałam wtedy z izotonikiem,ze środkami wspomagającymi w tabletkach, kolega od początku wyprawy wylał mi wodę z mojego bidona i koniecznie nalegał bym piła izotonik. Jechałam z profesjonalistami,więc wiedzieli co mi podać, a mimo to kryzys i tak mnie dopadł i to taki,że aż sama nie mogłam wyjść z podziwu, brak energii,odcięcie sił. A zdumiewające,że w zeszłym roku i bez żadnych wspomagaczy,na tym samym rowerze pokonałam samotnie dystans 201km w dzień, a nieco ponad tydzień temu pobiłam ubiegłoroczny rekord na 300km jednego dnia. Analizując tamten kryzysowy moment z perspektywy czasu, domyślam się co było przyczyną.Izotoniki akurat nie miały tu znaczenia. Zresztą w sierpniu jechałam samotnie do Niemiec,potem fragmentami wzdłuż Odry, trasa łatwa bo nie górzysta, dziennie pokonywałam 100-130km, ale do uciągnięcia miałam ok.30kg, a towarzyszyły mi największe tegoroczne upały (40stopni). Zgodzę się,że 100km w górach a na płaskim to duża różnica, ale nie można powiedzieć,że dla amatorki z takim bagażem,ciężkim rowerem i przy tych upałach to banał. No i bez żadnych izotoników czy innych powerów. A jestem TYLKO amatorką, a nie profesjonalistą.
Co do drogich rowerów uznanych marek, to fakt, mają one na pewno przemyślaną konstrukcję, zapewniającą optymalną i komfortową pozycję na rowerze.Ramy też solidne. Za wygodę i jakość oczywiście też się płaci. Jednak i tu muszę odwołać się do autopsji. Mój rower jako, że tani,na pewno nie ma super ramy i konstrukcji,co więcej jest to rower męski i na mnie o wieeeele za duży, gdyż mam 162cm,a rower 19cali, więc natychmiast widać gołym okiem ogromne niedopasowanie (nawet sprzedawca odradzał mi zakup tego roweru,a ja i tak go potem zamówiłam przez internet). Mimo tego jeździ mi się szalenie wygodnie na tym rowerze, podczas zeszłorocznej wyprawy koledzy mając rowery za 13tys sprowadzane spoza kraju,strasznie narzekali na ból dupy, kręgosłupa,nadgarstków. A mnie bolał jedynie tyłek,co moim zdaniem jest nieuniknione na każdym sprzęcie podczas długich wypraw. Znajomi zresztą sami się irytowali, że na nic nie narzekam, a oni z bólu ledwo wytrzymywali.
Zgadzam się jednak z Tobą w 100%,żeby nie porywać się na pewne rzeczy rowerem do tego nieprzeznaczonym. Na pewno takim zwyczajnym rowerem nie puściłabym się na zjazd w górach z prędkością np.75km/h, o której mówisz,a przy tym posiadając hamulce V-brake. Jasne,że to byłoby oznaką braku odpowiedzialności i rozsądku, no chyba,że ktoś ma w planach samobójstwo ;P. Ok,masz pełną rację. Tyle tylko, że ja nie mówię aż o takich ekstremalnych sprawach, tylko o zwyczajnej jeździe i na płaszczyźnie amatorskiej i TYLKO w tej sferze rozpatruję powyższe kwestie, które oczywiście nie mają zastosowania jeśli chce się jeździć hardcorowo np.po szczytach Alp, po Saharze, kraterach wulkanów, amazońskich dżunglach czy innych takich tam specyficznych terenach. Mam nadzieję,że zrozumiale to przedstawiłam.
Chciałem zwrócić uwagę, że niejako sama doszłaś do wniosku, że waga drastycznie podnosi ilość zużywanych kalorii. A szczególnie gdy pokonujemy duże przewyższenia. Ważysz 50 kilo? ja w porywach 100 co mnie bardzo martwi ale im więcej się eksploatuję tym więcej jem:) Więc wyobraź sobie, że jednak muszę zużyć sporo więcej energii aby wykonać tą samą pracę (wtoczenie określonego ciężaru na określona wysokość. To czysta matematyka, nie ma tu żadnych czarów i Endomondo dobrze to szacuje – bo tu nie ma żadnej magi. Są to oczywiście szacunki i pewne uśrednienia i tylko precyzyjny pulsometr dobrze nam to wyliczy o ile właściwie go zaprogramujemy określając progi stref tlenowych itd. Dla amatorów jednak Endomondo jest wystarczające – kilkaset kalorii w tą czy w tą nie ma znaczenia. Ścigamy się zresztą przeważnie ze sobą samymi. Zresztą porównywałem odczyty zarówno trasy (przewyższenia itd), kalorie z innymi licznikami (pulometrem itd) i Endomondo MNIEJ WIĘCEJ dobrze to liczy Te różnice niewiele zmieniają. Raz przekłamie w jedną, drugi raz w drugą…. Jeszcze wracając do tych kalorii to wyobraź sobie że po górach taszczysz rower nie 17 kilowy a 70 kilowy… (bo przecież ja oprócz 50 dodatkowych kilo mam też rower – ale cięższy niż twój, bo większy. Muszę też mieć więcej picia, jedzenia, wieksze ubrania itd:) Jest to czysta abstrakcja! Stąd biorą się kalorie u cięższych osób. Czysta fizyka i matma. Dlatego też rower premiuje jednak osoby lekkie, niskie, szczupłe – zwłaszcza w górach.
A to, że kogoś boli A Ciebie nie… cóż, może jednak masz do tego spory talent i predyspozycje fizyczne i pewnie odpowiednią dawkę zacięcia. A poza tym, może rzeczywiście twoi koledzy to papierowi cykliści:) Życzę zatem satysfakcji z objeżdżania kolegów. Ja bym miał:)
Tylko proszę, nie namawiaj ludzi do wypraw w Aply rowerem za 700 stów bo ktoś posłucha i się będzie bardzo gniewał jak będzie miał mniej szczęścia jak twój brat:) I nie odradzaj ludziom Isotoników przy drastycznie zwiększonym wysiłku fizycznym… bo jak przyjdzie Ci kogoś ściągać w nocy z trasy to też będzie niewesoło:)
Nikogo przecież nie namawiałam na Alpy rowerem za 700zł, nikomu też nie odradzałam izotoników:) Pragnę tylko pokazać, że czasem nie trzeba traktować słów ekspertów jak wyroczni, że czasem można coś zrobić, choć inni wmawiają ci,że nie. Dla mnie w tym frajda, że mogę zrobić coś, mimo,że inni mówią :”oj,oj,ojjj, tak się nie da, tak nie wolno, tak nie można” :). Księga rekordów Guinnessa opiera się na robieniu rzeczy nietypowych, często w nietypowy sposób,więc… :)
A co do endo, faktycznie dla amatorów w zupełności starczy. A jeszcze w kwestii spalania kalorii, to ok, jeśli jesteś cięższy,wieziesz więcej bagażu,cięższy rower, to rozumiem,że spalanie kalorii większe. Ale ja testowałam jazdę ze znajomymi, którzy jechali w tym samym czasie co ja i po tej samej nawierzchni, mieli większe rowery niż mój ale co z tego, skoro mój mniejszy waży przeszło 17 kg a ich większy 9kg…wielkość akurat ma się tu jak piernik do wiatraka. Bagaże też miałam cięższe i więcej, ich rower z bagażami ważył mniej niż mój na golasa. Jedynie byli nieco ciężsi ode mnie,ale wszystko pozostałe lżejsze niż u mnie,a spalane kalorie to przepaść. Nawet biorąc udział w tych śmiesznych rywalizacjach na endo jest sporo niedorzeczności. Bo kurcze ja muszę walić po 100km,a ktoś drugi zrobi „kilka” kółek na podwórku przed domem,pokona 20 km na płaskim, a spali więcej kalorii niż ja. Nijak nie widzę w tym sensu. Chyba przytyję do 150kg i wtedy wystarczy,że pojadę do sklepu na zakupy 2km,a kalorii spalę więcej niż kolarz na dystansie 200km. Nie warto być szczupłym ;)
Trochę może wyolbrzymiam i przerysowuję, ale trudno zgodzić się z takimi absurdami ;).
No ale to tylko endomondo, jak dla amatorki wystarczy ;).Dystans liczy dobrze i jakąś tam rozrywkę oraz motywację zapewnia;)
Nadal nie rozumiesz. Endo liczy całkiem dobrze, tylko trzeba mu właściwie wpisać parametry i w wadze uwzględnić dodatkowe obciążenie. I – nie, nie spalisz na dystansie 2 km więcej kalorii niż kolarz na dystansie 200, nawet ważąc 200 kg i wioząc osiołka.
Poczytaj też o imiesłowach, bo w poprzedniej wypowiedzi wyszły ci bezsensowne zdania. Endomondo nie jest osobą.
Mój rekord jazdy Non Stop to dystans 1234 km w tegorocznym ultramaratonie Paryż-Brest-Paryż. Głowa i przygotowanie kondycyjne (wyjeżdżenie) to podstawa sukcesu. Zapraszam na mój blog rowerowy: www.roweroza.pl
„Rowerem do Azji Mniejszej” – wyprawa rowerowa w roku 1931 do Istambułu przez Rumunię i Bułgarię.
Rowery miały drewniane obręcze i wyposażone były w bagażniki. Jazda w trudnym, górzystym terenie z jednym przełożeniem nie należała do najłatwiejszych. „Miejscami tak było ciężko jechać, że często, kręcąc nogami, stało się na miejscu, bowiem koła oblepione błotem, nawet z góry nie chciały się posuwać”. Wyprawa trwała 36 dni. Dzielni cykliści w swej podróży borykali się z trudnościami technicznymi, kiepską jakością dróg, upałem, a niekiedy nawet głodem, gdy okolica nie obfitowała w pożywienie.
Artykuł: http://www.koloroweru.pl/strony/do_azji_1931.html
Biblioteka: http://polona.pl/item/1453129/3/
Witam!
W większości mogę zgodzić się z Panem i Panią Basią. 24 lipca (miesiąc temu) udało mi się pokonać dystans 212 km jednego dnia, również na zwykłym rowerku i semislickach 1,75. Myślę, że dałoby radę przejechać więcej (taki pierwotnie był plan), ale akurat problemem nie była ani psychika, ani brak sił, a kompletne niewyspanie. Trzy godziny snu (najpierw przygotowania, później emocje) to stanowczo za mało przed takim dystansem. Konsekwencją tego była niedostateczna koncentracja na drodze. Nie wiem też, patrząc z perspektywy czasu, czy to tak fajnie pokonać, np. 250 km ze średnią prędkością ~20 km/h. Wychodzi 12,5 godziny samego kręcenia, nie licząc przerw. Dużo bardziej ma to sens na szosówce, gdzie średnia na większych i węższych oponach mogłaby wynieść ~30 km/h. To daje 1,5 dystansu ze zwykłego roweru pokonane w godzinę na szybszym jednośladzie. No i wiadomo – wątpię który odtwarzacz muzyki wytrzyma tyle godzin, a jazda samemu słuchając szumu wiatru na dłuższą metę jest męcząca.
Co do kwestii osprzętu – tutaj też sprawdza się „jak dbasz tak masz”. Nawet najlepszy osprzęt zużyje się przedwcześnie, jeżeli będzie katowany (w sensie nieprawidłowej techniki jazdy) lub niewłaściwie albo, co gorsza, w ogóle nie konserwowany. Wiadomo, nie neguję lepszych komponentów, bo z reguły są lżejsze i wykonane z lepszych materiałów, ale uważam, że dbając o napęd nawet tani osprzęt jest w stanie posłużyć przez dłuższy czas.
Pozdrawiam serdecznie i życzę wszystkim pomyślnego bicia kolejnych rekordów w długości dystansów!
Piotrek
Super! Ja się zawsze trochę podśmiechuję z tych wypasionych sprzętów, lajkry i pieluszek (ale po cichu, żeby nikogo nie urazić ;) ) Osobiście mam 10-letni rower, który serwisuję w razie potrzeby („żeby jechał”) i robię ok. 1000km/mc (wliczając w to doajzady do pracy) i kompletny brak rowerowej odzieży i powiem Wam: da się! Jak się lubi jazde na rowerze, ten wiatr, ten pęd i cudowne widoki – mało co przeszkadza :) Nic tylko jechać!
I to jest to!! :).Jasne, że się da!!
Ja też nie mam zamiaru nikogo urazić, wiele rzeczy nie mówię na głos, czasem ugryzę się w język, ale mam swoje zdanie, z którym nie trzeba się zgadzać. Czasem je zmieniam, bo jestem kobietą ;).
Każdy ma prawo do swoich przemyśleń. Wiadomo-zawsze miło słyszeć słowa poparcia, ale też szanuję opinie odmienne od moich i jak najbardziej jestem otwarta na krytykę :)
Niemniej postanowiłam dalej udowadniać, że kobieta – słaba płeć i na byle jakim rowerze też może wiele ;) ,
Jeee kobiety na traktory, kobiety do fedrowania, kobiety do huty ;], kobiety do bicia rekordów… ? Jazda dla zawziętych rekordów czy dla przyjemności ?
Co do długich tras, kilka… lat temu…
Huh chcesz pobić męską dumę ? Będę taki smutny, naprawdę :D ;)
https://youtu.be/8x69TScB2PA?t=2m25s
pod górkę, zapakowanym rowerem i do plaży ;) mając w nogach kilometry od Świnoujścia ;) .Odpuściłem na szczycie bo do końca było jeszcze kilka podobnych piaskowych gór :D a potem może morzem czy plażą do Łeby na nocleg :F
„gacie rowerowe” ratują cztery litery nieprzyzwyczajonej osoby w +- tygodniowej trasie, warto kupić dwie różne pary gdy nie sprawdzone przed trasą, jest szansa że któraś będzie dobra :F, do tego jedna para się suszy w trakcie jazdy – w jedną noc gąbka nie wyschnie.
Ważna zmiana na płaski bieżnik przy starym góralu i ewentualne przesmarowanie łożysk .
Gdy ciepło i nie pada można jechać w sandałach + jakieś skarpetki aby nie zedrzeć skóry
Kask – tak służył do ochrony przed meszkami gdzieś na ścieżce w drodze Hel ;)
I przydają się okulary od słońca – dają złudzenie chłodu.
Może to dziwne ale na wyjeździe nie używałem licznika km takie to beztroskie płynięcie pod siebie. Co Irytowało czasem innych :F zdążymy czy nie ? Za wolne tempo szybciej ? eee szukamy miejsca do spania wcześniej ;)
Warto
Przejechać się długim wzniesieniem / górką nie dla formy a dla poznania obciążenia psychiki ;) przydatne.
Oraz jazda czasie burzy/deszczu aby nie być zaskoczonym.
Rower miałem trochę przeciążony, po zdjęciu sakw i dojazd do sklepu / plażę jakby ktoś nitro podłączył pod mięśnie ;)
Nie śmiałbym się z rowerowej odzieży. Spodenki z wkładką naprawdę pomagają przy pokonywaniu większej odległości, a koszuli z dobrych materiałów odprowadzają pot lepiej, niż te bawełniane.
To nie są rzeczy niezbędne do jazdy, jasna sprawa, ale naprawdę bywają użyteczne i w tych kategoriach najlepiej je traktować.
Szkoda tylko, że ubrania o klasycznym wyglądzie, ale wykonane z takich materiałów nie są dostępne w Polsce. Nie każdy dobrze wygląda w obcisłym i pozostaje sprowadzanie odzieży z USA lub UK (no i raz widziałem reklamę, ale damskiej odzieży w Belgii, nawet znośne ceny także dla Polaka).
Cześć.
Fajnie że dziewczyna przejechała tyle ile przejechała. Miała cel utrzeć nosa – utarła. Miałaby inny – też by go zrealizowała. Ja miałem dziś cel odwiedzić Błędów, Bukowno i Jaworzno. Na koniec dnia mam 96km 'tripa’ i nie mam planów na dokręcanie do 100 bo nie to było moim celem. Jeśli jeszcze wyciągną mnie dziś na pływanie, to wtedy dokręce 8-10km (jakoś dojechać na trening trzeba), a jak nie wyciągną to nie dokręce.
A co do makrokeszy – mój rower kosztował 700zł. Nie jest makrokeszem, ale nikt z forum rowerowego nie potrafił nic sensownego na jego temat powiedzieć. Bo za 700 to się widelec kupuje, albo dętkę – a nie cały rower. I pomimo niskiej ceny – nakręciłem 1200 w półtora miesiąca i … i nic się nie dzieje.
Witam Wszystkich,
Nie będę się ustosunkowywać do poniższej dyskusji tylko przejdę do moich doświadczeń z pokonania długiego dystansu w jeden dzień i jak ja się do tego przygotowałem.
W zeszłym roku pojechaliśmy razem z bratem z Żyrardowa do Jantaru, wzięliśmy ze sobą kanapki, ryż z kurczakiem, kasze z gulaszem i ….nic praktycznie z tego nie poszło (tylko dźwigaliśmy w sakwach te kilogramy żarcia), a także suszone owoce i nasiona (morele, śliwki, figi, pestki dyni i słonecznika) i to nam w ZUPEŁNOŚCI wystarczyło oraz oczywiście izotonik (Łukasza przepisu) ~7 litrów, wody ~3 litry. Tyle każdy z nas wypił. Wyjechaliśmy o 4:45 rano, a dotarliśmy o 23:35 zrobiliśmy 346 km w 16,5 h czystej jazdy + 1,5 h postojów. Bolały nas ścięgna i kolana, tyłki i karki, ale daliśmy radę przejechać te 346 km drogi. Byliśmy PADNIĘCI i cali obolali, ale szczęśliwi :-) i to bardzo.
Ja już w zeszłym roku zacząłem myśleć o takiej wyprawie do Ustki i w tym roku wyruszyłem sam…
W stosunku do zeszłorocznej eskapady wprowadziłem kilka zmian: izotonik zrobiłem jako koncentrat aby mniej dźwigać (1,5 l), a wodę kupowałem sobie na stacjach benzynowych (tak jak w zeszłym roku zresztą) z jedzenia miałem tylko pestki (~400 gram), suszone owoce (~700 gram – za dużo, sugeruję max 500 g) wziąłem ze sobą spodnie z długimi nogawkami, gdyż wyjechałem o 17:45 i zamierzałem jechać całą noc (14 lipca), mały termosik z kawą ~300 ml, wydrukowaną trasę na kartkach A4 i nawigacja w telefonie + powerbank 2700 mAh, latarkę czołową, (a w standardzie super oświetlenie w rowerze), kilka bananów. Pogodę miałem super, zero deszczu, słońce umiarkowane, wiatr normalny. Bardzo się obawiałem samotnej jazdy nocą ze względu na różne ewentualności – niebezpieczeństwa wypadku, pobłądzenia, awarii, braku możliwości zasięgnięcia „języka” itd i w ogóle…i faktycznie nie było zbyt przyjemnie jechać drogą (technicznie super droga) gdzie po lewej las, po prawej las, a samochód jechał raz na 15 min, ale coś za coś bo musiałem też jechać „10”ką około 90 km i było mniej przyjemnie…Jeśli chodzi o wymijające mnie samochody to WIELKA kultura: nie trąbiły, omijały z 2-3 m odstępem – super!. Niestety od około 150 km zacząłem odczuwać ból w prawym ścięgnie Achillesa i trochę kolano, aby je odciążyć zacząłem mocniej cisnąć lewą nogą i dorobiłem sobie lewą nogę. I tak dojechałem do Czerska (niedaleko Chojnic), a do Ustki było jeszcze około 130-140 km i to w gorszym terenie bo pagórkowatym. Uznałem, że pozostały odcinek ze względu na powstałą kontuzję to będę jechał jeszcze z 10 h, a i nie wiadomo czy gorszej kontuzji nie nabawię się bo te pagórkowate tereny są bardzo wyczerpujące dlatego z ogromnym żalem odpuściłem sobie i dalszą drogę pokonałem pociągiem. Na rowerze przejechałem 335 km i gdyby nie kontuzja to czułem się naprawdę bardzo dobrze uważałem, że mam dużo siły (te pewnie zostałyby mocno nadwyrężone pagórkami gdybym je pokonał) i spać mi się nie chciało bo kawka podziałała bardzo skutecznie.
Ktoś się zapyta dlaczego udałem się w taką podróż i nie rozłożyłem na kilka dni? Bo tak chciałem, chciałem się sprawdzić, skatować i pokazać, że można, okazało się jednak, że nie można…..:-(
Uważam podobnie jak Koleżanka z bloga, że podstawą sukcesu jest „chcieć”, jak ktoś na dzień dobry myśli, że po co się katować, że to, że tamto to już przegrał. Ja uwielbiam jeździć na rowerze, sprawia mi to frajdę, na rowerze czuję że żyję pełnią życia po prostu jest wspaniale!!!
W przyszłym roku się uda, wierzę w to!
Pozdrawiam Irek Z.
P.S. na rowerze jeżdżę regularnie, ale krótsze dystanse 20-40 km/dzień czasami ~60 km, rocznie ~6000 km.
Nie ma co się oglądać na porady (no offence ;-)) tych wszystkich „ekspertów”, którzy twierdzą, że to trzeba, tamtego nie wolno a jeszcze coś innego nie ma sensu.
Pierwszy raz gdzieś „dalej” (Miedzyrzecz-Jastarnia) pojechałem w kwietniu, wcześniej coś tam czytałem, ale finalnie bazowałem głównie na *własnej* intuicji i ocenie *własnych* możliwości. Wyścigi (kto dalej, szybciej, z większą średnią) kompletnie mnie nie ruszają w „rowerowaniu” – mam z samej drogi jakąś tam *własną* (a jakże!) przyjemność i wolę sobie zrobić selfie z porzuconym różowym balonikiem spotkanym przy drodze niż nabijać kilometry dla jakiejś tam wirtualnej rywalizacji z ludźmi, których (często) nawet nie znam.
PS. A w niedzielę ruszam z Gdańska do Opola. To nic, że przez Łotwę ;-)
zawiało optymizmem i radością życia:) Podziwiam ludzi, którzy potrafią zrobić sobie choćby wspomnianą „fotę z porzuconym różowym balonikiem” i mieć z tego wielki fun, zarażający innych ludzi. Oby więcej takich osób, które czerpią z życia pełnymi garściami i są szczęśliwe, bo potrafią cieszyć się z małych rzeczy :)