Maja Włoszczowska – wielokrotna mistrzyni i wice-mistrzyni Mistrzostw Świata i Europy w kolarstwie górskim. Srebrna medalistka Igrzysk Olimpijskich w Pekinie. Mistrzyni Polski (także na szosie), a do tego magister inżynier matematyki finansowej. Wymieniać tytuły i zwycięstwa Mai można bardzo, bardzo długo. Do tej pory znałem ją w zasadzie tylko z tej medialnej, sportowej strony. Może Polska nie zachorowała na kibicowanie MTB, tak jak było w przypadku skoków narciarskich, ale mimo wszystko powiedzieć, że jest się kolarzem górskim – to już duża sprawa. Pamiętam jak bodajże w 2003 roku byłem na spływie kajakowym. Poznałem tam dwie dziewczyny, które opowiadały, że chodziły z Mają do jednej klasy w liceum. Podryw na znaną koleżankę? Widać, że tak też można :)
Wtedy jeszcze aż tak bardzo nie śledziłem jej postępów w sporcie. Dopiero teraz się dowiedziałem, że Maja była wtedy (mając 20 lat) najlepszą polską zawodniczką, była trzecia w rankingu UCI, a na koncie miała bardzo wiele zwycięstw. Co było potem – myślę, że wiele osób bardzo dobrze wie.
Ze sporym zaciekawieniem zareagowałem na informację, że Maja wydaje książkę. Wiedziałem o tym już miesiąc przed premierą i ostrzyłem sobie zęby na lekturę tej książki. Tylko nie bardzo wiedziałem czego spodziewać się po tego typu lekturze. Książki autobiograficzne bardzo często mają w sobie dużą dozę zapatrzenia w siebie i opisywania w samych superlatywach swojego życia. Maja swoją książkę zaczyna od mocnego uderzenia – paskudnego wypadku tuż przed Igrzyskami w Londynie. I od samego początku widać, że to nie będzie książka-laurka. Nie szczędzi nam szczegółów i przeżyć, a wszystko okraszone jest zdjęciami, po których co wrażliwszym osobom może zrobić się słabo (bez mięsa, ale i tak można się przerazić).
Później zaczynają się wspomnienia z dzieciństwa, mama, która zaraziła Maję pasją do sportu, pierwsze wyścigi rowerowe. Bardzo fajnie czyta się ten rozdział, widząc, że Maja miała w sobie gen zwycięzcy od urodzenia. Z tym się człowiek rodzi, a środowisko jedynie rozbudza ukryty talent, tak przynajmniej ja uważam. Potem na około 80 stronach znajdziemy w telegraficznym skrócie opis większych wyścigów, w których jechała Włoszczowska. Wydawać by się mogło, że to będą same nudy, statystyki i wyliczanie kolejnych zwycięstw. Ale miło się rozczarowałem, akcja jest okraszona wspomnieniami, smaczkami, życiem za kulisami. Szybko przeskakujemy przez kolejne wyścigi i ten rozdział kończy się zadziwiająco szybko.
Co w takim razie znajdziemy dalej? Maja dzieli się z nami swoimi poradami dotyczącymi sprzętu, treningu, techniki jazdy, odżywiania, radzenia sobie ze stresem. Nie są to być może porady najwyższej próby, bardziej podstawowe kwestie, ale nie można zapominać, że o każdej z tych kwestii można by napisać całą książkę. Tutaj wiedza podana jest w pigułce i przydatna głównie osobom zaczynającym przygodę z rowerem górskim. Na początku rowerowej przygody jest to bardzo cenna wiedza.
W trzeciej części książki, która mi osobiście najbardziej się podobała, Maja pokazuje swoje życie „od zaplecza”. Opowiada o ludziach, dzięki którym udało jej się tyle zdobyć. Opisuje wyjazdy, zarówno te zawodowe, jak i prywatne. A także dzieli się z nami ciemną stroną sportu – permanentnym zmęczeniem obowiązkami (nie tylko treningowymi), dopingiem, wyczerpującymi podróżami.
Ostatni rozdział „Dlaczego lubię cierpieć? Sens sportu.” to zgrabna klamra spinająca wszystkie wątki poruszone w książce i przemyślane zakończenie. Prawie 400 stron, a przeczytać można ją w jedno długie popołudnie, lub dwa wieczory.
Widać, że pisanie książki sprawiało Mai przyjemność. Może moja interpretacja wybiegnie za daleko, ale pisanie takiej książki pomaga w zebraniu różnych, chaotycznych czasem myśli, w jedną spójną całość. W bonusie dochodzi ponowne przemyślenie wszystkich porażek i poszukiwanie sposobu na przekucie ich w sukces. Tak właśnie odbieram tę książkę – jako bardzo motywującą opowieść o życiu dziewczyny zwyczajnej, ale niezwyczajnej. Silnej, ale jednocześnie borykającej się z dziesiątkami przeciwności. Wygrywającej, ale ciągle pragnącej wygrać jeszcze więcej.
No i udało mi się zrobić z Mają zdjęcie na spotkaniu autorskim :)
Z czystym sumieniem mogę polecić „Szkołę życia”. Czyta się szybko, lekko, z dużą dawką przyjemności i po lekturze zostaje jeszcze w głowie sporo wiedzy i przemyśleń.
Najlepszą cenę na tę książkę znajdziesz tutaj.
Fajna w telegraficznym skrócie napisana recenzja ale zwracam uwagę na używanie: „miło się rozczarowałem” – nie ma czegoś takiego ;)
Hej, zerknij tutaj: http://pwsz.chelm.pl//poradnia_jezykowa/index_2.php?id_k=6&id_p=513
„Prof. Andrzej Markowski ma w tej kwestii inne uzasadnienie. Otóż uważa on, że jeśli ktoś świadomie posługuje się omawianymi zwrotami, to możliwe, iż chce zaskoczyć słuchacza niespotykanym połączeniem wyrazowym (oksymoron) albo użył języka w sposób żartobliwy.”
I właśnie w takim znaczeniu użyłem zwrotu „mile się rozczarować”. Tzn. spodziewałem się, że opisy wyścigów będą nudne i przepełnione statystykami. Ale się rozczarowałem, bo tak się nie stało. Ale że to rozczarowanie wyszło na plus, to znaczy, że się „miło rozczarowałem”.
Ha, język polski jest piękny :)
I z taką kobietą spędzić życie….;))))))
Niedawno zamówiłem i teraz czekam na przesyłkę, na swój egzemplarz :)) Prawdę mówiąc lubię Maję Włoszczowską, ale sam nie wiem czego spodziewać się po tej książce. Może potwierdzenia, że jest to naprawdę ktoś wyjątkowy, do kogo warto się przyznawać (Jestem Fanem M. W.). A może będę szukać rozwiania nurtujących mnie kwestii. Bo nie od dziś wiadomo, że Maja jest osobą szalenie kontrowersyjną w polskim światku kolarstwa. Wychwalana, ale równocześnie wyśmiewana i lekko pogardzana. Krążą o niej różne plotki (mniej lub bardziej przykre, być może zazdrosne opinie) i w jakimś stopniu fajnie byłoby je zweryfikować. Na pewno książka to nie to samo, co rozmowa, czy osobiste zapoznanie się. Ale nawet taka namiastka może dać pewien po(d)gląd na daną osobę.
Taki jest urok bycia na szczycie. Zawsze się znajdą zawistni ludzie, którzy tylko potrafią szczekać, bo już nic innego nie potrafią. Sam (nie będąc sportowcem) się o tym przekonałem.
No cóż. Czasami to nie zwykła zawiść, ale racjonalna podejrzliwość —-> Lance Armstrong.
Chodzi mi ta książka po głowie, ale chyba poczekam do Gwiazdki, to może Mikołaj mi ją przyniesie.
„Narzekam na leżenie” – oj jak ja ją dobrze rozumiem. A rozłożyć kobietę może wiele rzeczy, np. własne dziecko, o którego życie się walczy. Pod tym względem życie osobiste zawsze stoi w opozycji do treningu. Po dzieciach czasem się wraca do sportu, ale częściej już nie. Po prostu trzeba wybrać. Faceci pod tym względem mają łatwiej. Im potomstwo w bezpośredni sposób nie wpływa na formę.
Książka wpisuje się w trend książek o sportowcach. Są bardzo popularne i pewnie pojawią się kolejne.
Sama nie jestem fanką kolarstwa, sama lubię sobie pojeździć, ale jako sport to mnie nie kręci.
Cześć Łukasz, idealnie wpasowałeś się z tym wpisem – nie dalej jak wczoraj wieczorem kupiłem „Szkołę życia” z zamiarem przeczytania w któryś z „jesiennych/zimowych wieczorów” :)
Pozdrawiam!
Dzięki za tę recenzję Łukasz! Już wcześniej rozważałam podarowanie tej książki mojemu Tacie, który jest wielkim fanem sportu, ale po tym, co napisałeś powyżej, na pewno to zrobię!