Dostałem zaproszenie na kolonie dla blogerów, czyli innymi słowy wyjazd rekreacyjny :) W zgłoszeniu napisałem, że przyjadę rowerem i słowo się rzekło – ruszam za kilkanaście minut. Trasa nie jest specjalnie długa, z Łodzi mniejszymi drogami będzie ok. 375 kilometrów. Ruszam we wtorek, będę na miejscu w czwartek około południa, bo wtedy zaczyna się cała impreza. Nie chcę jeszcze pisać laurki Gdańskowi, ale pomysł jest naprawdę bardzo dobry. Gdańsk wyrósł na mekkę blogowania organizując Blog Forum Gdańsk, a Morska Ferajna to taka wisieneczka na torcie. Mam nadzieję, że po drodze nie będzie zbyt wielu niespodzianek :] Nie chcę jechać starą jedynką, wolę mniejsze drogi, ale wiadomo jak tam bywa z jakością asfaltu – różnie :]
Update: Relacja z wyjazdu
Na wstępie złota myśl – jeśli chcesz rano wstać i gdzieś jechać, połóż się odpowiednio wcześnie :) To prawda znana od wieków, ale tym razem o tym zapomniałem i zostawiłem zbyt wiele rzeczy na ostatnią chwilę. Dzięki temu wyjechałem z domu we wtorek dopiero o godzinie 8:30, a nie o 7 jak pierwotnie planowałem. Znana mi dobrze droga na Kutno zleciała bardzo szybko, w międzyczasie minąłem jeszcze Zgierz, który od pewnego czasu jest nieformalną stolicą Polski blogerów (zaraz po Gdańsku). Niestety, już po około dwóch godzinach od wyjazdu zaczął wiać dość silny wiatr i to prosto w twarz. W zasadzie cała późniejsza droga upłynęła mi pod znakiem zmagania się z wiatrem.
Po około 100 kilometrach byłem w Płocku. Bardzo kusiło mnie by pojechać mostem Solidarności, ale z racji tego, że jest nim poprowadzona droga szybkiego ruchu – zrezygnowałem i pojechałem mostem im. Legionów Piłsudskiego. Może i to lepsza droga była, bo mogłem podziwiać drugi most – a jest on bardzo ładny. Następnie skierowałem się na Bieżuń i Żuromin, by ostatecznie dojechać do Brudnic pod Żurominem, gdzie miałem nocleg. Nocowałem w hotelu Deer Park Resort, położonym w lesie z dala od drogi. Do samego hotelu nie mogę się przyczepić, było w nim bardzo fajnie. Koszt jednej nocy dla jednej osoby to 100 złotych (ze śniadaniem), ale ja zapłaciłem 90 zł, ponieważ nie chciałem śniadania. Jest to sporo, ale z drugiej strony pokój dwuosobowy bez śniadania kosztuje również 100 złotych, więc po prostu płaci się de facto za pokój nie osobę. W nogach miałem 187 kilometrów, więc mogłem z czystym sumieniem położyć się spać.
Środa przywitała mnie ładną i słoneczną pogodą, niestety wiatr nadal dawał się we znaki. Zaraz po starcie napotkałem na roboty drogowe ciągnące się odcinkami przez następne 20-30 kilometrów i to był bardzo miły widok – ponieważ ta trasa po remoncie będzie wyglądać bardzo dobrze. Po drodze mija się Iławę, którą bez cienia podlizywania się mogę nazwać najładniejszym miastem przez jakie jechałem. Niestety za Iławą dla równowagi zaczął się asfaltowy horror. Praktycznie do Malborka (no dobrze, do Dzierzgonia) asfalt jest tak popękany, że wygląda jakby przejechał po nim czołg. A jak powszechnie wiadomo jazda na oponach o szerokości 35 mm po czymś takim + sztywny widelec przyprawia o ból głowy i zębów. Na całe szczęście widać było na tej trasie na niektórych odcinkach jakieś oznaczenia nanoszone przez geodetów – więc jest szansa, że niebawem ta droga będzie wyglądała jak trzeba. Nie zrozumcie mnie źle, wiem, że mieszkamy w Polsce i że mamy drogi jakie mamy, ale ta była wyjątkowo parszywa. Tak parszywa, że aż zasłużyła na napisanie o niej.
W Malborku zatrzymałem się w hotelu Parkowym, należącym do MOSiR-u. Zapłaciłem 70 zł za nocleg, z przechowaniem roweru (tak jak na poprzednim noclegu) nie było problemu, a na zamek było blisko. Na stronie internetowej widnieje informacja, że należy do hotelu dojeżdżać objazdem z powodu remontu wiaduktu kolejowego. Jest to prawda przy jeździe samochodem. Z rowerem nie było najmniejszego problemu by się tam przecisnąć :) Tego dnia przejechałem 147 kilometrów.
Z Malborka miałem jechać do centrum Gdańska na zbiórkę kolonistów na Dworcu Głównym. Ale z racji kiepskiej pogody uznałem, że lepiej nie narażać się zbytnio na deszcz i postanowiłem ruszyć od razu na Wyspę Sobieszewską. Niestety siedząc w hotelu nie miałem dostępu do Google Street View, by dokładnie zbadać nowo wytyczaną z samego rana trasę. Przez to nie uniknąłem jednej wpadki, jedna z dróg (która miała poprowadzić sporym skrótem) okazała się prowadzić przez pola. Gdybym jechał na szerszych, terenowych oponach – być może nie byłoby źle. Fajnie byłoby gdyby producenci map poprawili ich szczegółowość. Ja rozumiem, że czasem jako asfaltowa zostanie pokazana droga gruntowa. Ale jako asfalt pokazywać drogę przez pola? Cóż, moja wina, powinienem był się wtedy wycofać i jechać inaczej :)
Po dojechaniu na Wyspę i powitaniu przez organizatorów zostaliśmy zakwaterowani w domkach kempingowych ośrodka Alma 2. Tu należą się olbrzymie podziękowania dla Pani z recepcji, która bez żadnych problemów przechowała mi paczkę z bagażem (którą dzień wcześniej przywiózł kurier), przez cztery dni przechowała mi rower, a także przekazała w poniedziałek kurierowi paczkę z bagażem by wrócił do mnie.
Tego dnia przejechałem 53 kilometry. Podsumowując: przez dwa i pół dnia przejechałem 387 kilometrów ze średnią prędkością 22,74 km/h. Byłoby zapewne szybciej, gdyby nie ciągły wiatr z przodu lub z boku.
Cztery dni spędzone na Wyspie Sobieszewskiej, upłynęły bardzo szybko na różnych atrakcjach przygotowanych przez organizatorów. Było ognisko, gra w bule, w piłkę, grill, dyskoteka, zwiedzanie Gdańska z trójmiejskimi blogerami, poławianie bursztynów, wspólne gotowanie z Dinnerclub.pl (na którym zrobiłem min. rowerową kompozycję), a także wizyta w kultowym barze mlecznym. Oprócz tego oczywiście plażowanie (także nocne) i długie, długie rozmowy. Tak naprawdę największą siłą tego wyjazdu byli ludzie. Tak szybko integrującej się grupy dawno nie widziałem, a pod koniec wyjazdu można było odnieść wrażenie, że wszyscy znamy się od lat.
Kolonistów pod kontrolą udało się utrzymać organizatorom czyli Bartkowi „Dementorowi” Idzikowskiemu oraz Tomkowi Kudle (zielona noc była nasza) ze studiumprzypadku.com, a także Ilonie „Babci” Patro z travelaroundblogs.com i Ewie „Higienistce” Salamon z miasta Gdańsk. Im należą się największe podziękowania za serce włożone w organizację i zapięcie wszystkiego na ostatni guzik.
W powrotną drogę bardzo chętnie wybrałbym się rowerem, ale niestety obowiązki zawodowe wzywały. Jako, że ostatnio kupiłem sobie pokrowiec do przewożenia roweru miałem ułatwione zadanie. Wybrałem Polskiego Busa ze względu na większe prawdopodobieństwo, że uda się zabrać rower (jak się okazało, wszedł bez problemu). Z pociągiem (zatłoczonym, niedzielnym, wakacyjnym) istniało ryzyko, że nie wsadzę go na półkę nad siedzeniami i całą drogę spędzę gdzieś w przejściu.
Najgorszym dniem był poniedziałek – czyli twardy powrót do rzeczywistości. Jeżeli tylko w przyszłym roku będą organizowane takie kolonie – informuję, że potrafię się spakować w przeciągu godziny i potrzebuję dwóch dni, by dostać się z Łodzi nad morze rowerem :)
Ja byłem w Gdańsku miesiąc temu i każdemu polecam. Jedynie na plażach jest straszny tłok i to był najwięksxy problem wtedy.
Fajne miejsce na lans kolego z powyższego wpisu. Chciałeś podkreślić, że lubisz ubierać się w stylu MMA czy „tak przypadkiem” zacząłeś rzucać nazwami chociaż nikogo to nie interesuje?
Jestem pod wrażaniem trasy :) Ja bym jeszcze nie dał rady ale pracuje intensywnie nad swoją kondycją. Regularnie jeżdżę na rowerze ale także lubię w ramach urozmaiceń wskakiwać w buty do biegania, spodenki manto, do tego koszulka tapout i ruszyć gdzie mnie nogi poniosą ;)