625 km na Pierścieniu Tysiąca Jezior – koniec moich długich tras?

W zeszłym roku wybrałem się na mój pierwszy ultramaraton – Piękny Wschód, na którym przejechałem krótszy dystans 260 kilometrów. W tym roku zaplanowałem przejechanie większego dystansu (619 km, a ostatecznie wyszło 625 km, na Pierścieniu Tysiąca Jezior). W sumie ten Pierścień wziął się od lektury wpisu Marcina Hinza na jego blogu :) tak mnie jego relacja zainspirowała, że aż sam chciałem spróbować.

I udało mi się zmieścić w limicie czasu (który wynosił 40 godzin, a moja jazda trwała brutto 37:55, netto 28:45, czas przerw 9:10 – przejazd na Stravie + prolog). Na początku przerw miałem bardzo mało i były one krótkie, ale cóż, wraz z upływającymi kilometrami i zmieniającymi się warunkami na trasie, przerwy robiłem coraz częściej i stawały się dłuższe. Zaraz zresztą o tym napiszę.

Pierścień Tysiąca Jezior

Dwa słowa o Pierścieniu Tysiąca Jezior

Dzień przed startem zameldowałem się w hotelu Cztery Pory Roku w Ornecie, kilkanaście kilometrów od miejsca startu. Wcześniej odebrałem pakiet startowy i wysłuchałem krótkiej odprawy technicznej. W sumie nie dowiedziałem się nic nowego, czego nie byłoby w oficjalnych materiałach na stronie organizatora, ale miło było odświeżyć sobie tę wiedzę.

W sobotę startowałem o 9:05, czyli dość wcześnie, było to dla mnie zaskakujące, ponieważ przy zapisach deklarowałem czas przejazdu na poziomie 35 godzin, a zostałem przydzielony do mocniejszej grupki (ostatecznie trzech startujących ze mną skończyło z czasem ok. 33 godzin, jedna dziewczyna przyjechała godzinę po mnie, jeden zawodnik wycofał się w trakcie). Przynajmniej plus był taki, że miałem więcej czasu, żeby dojechać do punktów kontrolnych, zanim zostaną zamknięte :)

Pierścień Tysiąca Jezior
Start w Świękitach

Intrygująco został rozwiązany start, najpierw ruszyliśmy ze Świękit, przejechaliśmy na luzie do Miłakowa (każdy miał doliczone 15 minut za ten honorowo-rozgrzewkowy przejazd), gdzie… miał miejsce drugi start :) Nie wnikam, pewnie burmistrz Miłakowa chciał, żeby coś fajnego zadziało się u niego w mieście.

Pierścień Tysiąca Jezior
Start w Miłakowie

Ruszyliśmy i w zasadzie już po chwili zostaliśmy w trójkę, reszta ruszyła mocniejszym tempem. Potem już w ogóle się rozdzieliliśmy, a ja większość trasy jechałem sam, od czasu do czasu spotykając kogoś, z kim jechałem kawałek. Oczywiście nie liczę całej masy zawodników, którzy wyprzedzali mnie i tylko się pozdrawialiśmy :)

Na początku bardzo pilnowałem tego, aby nie robić zbyt często przerw, tak więc do pierwszego punktu kontrolnego miałem chyba tylko dwa, bardzo krótkie siku-stopy. Na pierwszym PK też tylko uzupełniłem bidony, złapałem dwa wafelki, nagrałem krótkie wideo i ruszyłem dalej.

Przy okazji nagrania wideo, zapraszam do obejrzenia krótkiej relacji z Pierścienia + na końcu kilka przemyśleń z trasy, które zresztą powtórzyłem w tym wpisie. Będzie mi bardzo miło, jeżeli zasubskrybujesz mój kanał :)

 

Toalety

Niestety mam tak, że wysiłek fizyczny i jednak dość pochylona pozycja za kierownicą (mimo tego, że komfortowa, tym bardziej, że przed startem obróciłem mostek w górę) – sprawiają, że od czasu do czasu muszę na dłuższej trasie zajrzeć do toalety. Nie wchodząc w szczegóły, czuję się po prostu lepiej, jeżeli mam taką możliwość. I tu wyszedł chyba jedyny minus tej imprezy – pierwsza toaleta zapewniona przez organizatora, była dopiero na czwartym punkcie kontrolnym, na trzysetnym kilometrze! Zdaję sobie sprawę, że to był ultramaraton, a nie wycieczka szkolna, jednak musiałem się po drodze wspierać stacjami benzynowymi, które nie zawsze były idealnie na trasie i traciłem trochę czasu, żeby do nich dojechać.

Miałem przygotowaną rozpiskę, co gdzie będzie na trasie, tak więc miałem pod tym względem łatwiej. Niemniej nie obraziłbym się, gdyby np. na PK2 w Sztynorcie (180 km) stanęły dwie przenośne toalety, koszt ich wynajęcia jest naprawdę niewielki. Potem z toaletami na punktach było już dużo lepiej, a i chyba mój żołądek trochę przyzwyczaił się do tej sytuacji, wspomagany przez duże ilości węgla w kapsułkach :)

Jeden z punktów kontrolnych i naleśniki #omnomnomnom

Punkty kontrolne

Poza tym, punkty kontrolne były nieźle wyposażone – na każdym oczywiście woda do uzupełnienia bidonów, czasem cola, napoje izotoniczne. Do tego wafelki, batony, słodkie bułki, banany, kanapki, pomidorówka, naleśniki, pierogi – oczywiście nie wszystko na każdym punkcie, ale pod tym względem zaopatrzeniowym było dobrze.

Zapraszam do obejrzenia filmu z Pierścienia Tysiąca Jezior, przygotowanego przez organizatorów:

 

Tempo jazdy

Do mniej więcej trzysetnego kilometra wiatr przez większość czasu bardzo pomagał, wiejąc w plecy. Średnią (zarówno brutto, jak i netto) miałem przyzwoitą i jadąc obliczałem, że może uda mi się dojechać w 34 godziny. Niestety potem trasa zmieniła kierunek i przez kolejne 80 km wiatr wiał z boku. Reszta, czyli 245 km to już jazda z wiatrem wiejącym prosto w twarz. Może nie wiało bardzo mocno, ale jednak na tyle silnie, żeby wyssać ze mnie sporo siły. Dodatkowo w niedzielę wzrosła temperatura (w słońcu 31-32 stopnie) – może nie było tragedii, ale dokładała swoje do szybszego ubywania sił. No i górki… z wiatrem w plecy i dużym zapasem sił, połykałem je jak kozica ;) Później, na zmęczeniu i wiatrem, który nie pomagał, pokonywanie każdej kolejnej górki zajmowało mi coraz więcej czasu.

Coraz więcej czasu trwały też moje przerwy, w pewnym momencie przestałem się już gapić na zegarek i odpoczywałem tyle, ile potrzebowałem. Oczywiście, gdzieś cały czas działała adrenalina „wyścigowa”, więc nie przesadzałem z siedzeniem, niemniej przerw było coraz więcej. Punktem przegięcia była chyba Święta Lipka (jakieś 100 km od mety), gdzie spędziłem naprawdę sporo czasu, bo po prostu nie byłem w stanie dalej jechać, bez porządniejszego odpoczynku.

Potem już turlałem się tylko do mety, robiąc przerwy coraz częściej, ale starałem się nie spędzać na żadnej z nich więcej niż 10 minut. Ostatecznie dojechałem do mety i to nawet nie zmasakrowany (ostatnie kilometry śmigałem 30 km/h, bo znów wiatr zawiał w plecy i zadziałała dodatkowa adrenalina). Gdybym miał jechać dalej, pewnie jeszcze 50 km dałbym radę, a gdyby było płasko i z wiatrem, to nawet więcej. Musiałby tylko z godzinkę się zdrzemnąć :)

No właśnie – spanie. Na Instagramie dostałem pytanie:

Bardzo interesuje mnie punkt widzenia osoby, która nie startuje w Ultra regularnie. Jak to jest z jazdą w nocy, jak wygląda odżywianie, kiedy pojawiają się i jak wyglądają kryzysy. Kwestie techniczne też nie są bez znaczenia.

Jazda w nocy

Jazda po zmroku nie sprawiła mi żadnego problemu. Mam już za sobą jazdę przez 24 godziny, co miałem okazję zrobić w zeszłym roku i dwa lata temu. Oczywiście każdy z nas reaguje inaczej, dla mnie już samo pedałowanie działa pobudzająco, dodatkowo wspomagałem się półlitrowymi butelkami coli zabieranymi do tylnej kieszonki koszulki, kofeinę miałem także w żelach energetycznych, których kilka zjadłem. Do tego dochodził fakt, że w czerwcu noce są najkrótsze w roku, więc dużo łatwiej jest je przejechać. Miałem ze sobą także mocną przednią lampkę (800 lumenów), która sprawia, że z nocy prawie robi się dzień :) Więcej na ten temat pisałem we wpisie o przygotowaniu do długiej trasy rowerowej.

Jedzenie i picie

Jeżeli chodzi o jedzenie, to jadłem wszystko co było na punktach kontrolnych, do tego po drodze czasem dokupywałem coś przy okazji na stacjach benzynowych – głównie słodkie rzeczy, choć jadłem też takie trójkątne kanapki, które mieszczą się w tylnej kieszonce koszulki i można je zjeść już podczas jazdy. Wieczorem przed startem zjadłem pół dużej pizzy :)

Sposób na schłodzenie stopy podczas jazdy :)

Pewnym problemem było dla mnie tylko zaopatrzenie w napoje. Przez to, że mam w ramie zamontowaną torbę, mieszczą mi się tylko bidony 0,75 + 0,5 litra. To za mało, żeby przejechać 80-100 km między punktami kontrolnymi, zwłaszcza gdy jest ciepło. Tak jak pisałem wcześniej, trasa nie rozpieszczała w liczbę stacji benzynowych (nawet sklepów spożywczych było niewiele), ale dałem radę to logistycznie załatwić, wspomagając się półlitrową butelką w kieszonce koszulki. Gdybym miał startować po raz kolejny, zastanowiłbym się nad montażem trzeciego koszyczka na bidon gdzieś na ramie.

Na trasie bywały takie, dość liche, drogi rowerowe
Ale zdarzały się i takie, na które z przyjemnością się wjeżdżało

Kryzysy

Odnośnie kryzysów, to takie poważniejsze pojawiły się na ostatnich stu kilometrach, ale nie było tragedii, po prostu musiałem trochę dłużej posiedzieć w cieniu. Miałem momentami takie myśli, że ci, którzy wycofali się w czasie jazdy (łącznie 16 osób), to bardzo rozsądne osoby i powinienem do nich dołączyć. Pierwsza część zdania to oczywiście prawda, ale drugiej nie chciałem realizować :) Choć oczywiście jeżeli tylko nie byłbym w stanie ruszyć dalej, pojawiłyby się wymioty, zawroty głowy itd. natychmiast przerwałbym jazdę, odpoczął i szukał transportu.

Ból od siodełka

Wiele osób pytało mnie na Fejsie o ból tyłka. Cóż, na pewno w mniej bolesnym dotarciu do celu pomogło mi siodełko Selle Italia Man Gel Flow, które dla mnie (podkreślam, dla mnie) ma idealną szerokość i twardość/miękkość. Do tego spodenki Pearl Izumi z wkładką z serii Elite, w zasadzie to dwie pary, bo przebierałem się na punkcie na trzysetnym kilometrze. I najważniejsze – Sudocrem. Na początku smarowałem się nim dość rzadko i niewielką ilością, a gdzieś po 400. kilometrze używałem go często i dużo. Pod koniec mój tyłek chyba w 50% składał się właśnie z Sudokremu :) Po szybkich smaru-stopach dało się jechać dalej, w sumie szybko nabrałem wprawy i cała operacja zajmowała mi (włącznie z wyjęciem słoiczka z torby) nie więcej niż 30 sekund. Następnego dnia odkryłem, że mam lekko przytartą skórę w dwóch miejscach, ale nie jakoś szczególnie mocno.

Czy będę jeszcze jeździł ultramaratony?

Podczas jazdy zastanawiałem się, czy będę jeździł na kolejne ultramaratony. I potwierdziłem tylko to, co myślałem już kilka tygodni wcześniej – że raczej niekoniecznie. Dlaczego? Trasy po 200-250 km, czyli te mniejsze, które czasami pojawiają się na zawodach ultra, mogę jeździć sam. Oczywiście, imprezy tego typu mają swój klimat + dodają trochę adrenalinki, która pozwala jechać dłużej bez zatrzymywania się. Ale na zeszłorocznym Pięknym Wschodzie (260 km) straciłem na to tak naprawdę trzy dni – piątek na dojazd, sobotę na start i niedzielę na powrót do domu. Przez trzy wycieczkowe dni przejechałbym więcej kilometrów, dużo spokojniej i z lepszą regeneracją. Nie mówię już o 625 km na Pierścieniu, gdzie doszedł jeszcze jeden dzień na jazdę + dobre trzy dni „kaca”, gdzie niby nic mnie nie bolało, niby czułem się nieźle, ale jednak dochodziłem do siebie po tak długim wysiłku. Łącznie – sześć dni „w plecy”, które też mógłbym poświęcić na jakiś rowerowy wyjazd.

Drogi… obstawiam, że jakieś 100-150 km miało dość wątpliwą nawierzchnię

Druga sprawa – jeżeli miałbym wystartować w przyszłym roku w Pierścieniu, aby poprawić swój czas, dajmy na to o dwie godziny – musiałbym bardziej zabrać się za jeżdżenie. W tym roku przez startem miałem nakręcone ok. 3300 km, całkiem przyzwoicie, ale jeździłem głównie po płaskim i na dystansach 30-90 km. Trasy powyżej 100 km były dosłownie cztery (142/165/225/300 km), choć oczywiście plany miałem bardzo ambitne i miało być ich więcej. Nie wyszło, bo chęci/pogoda/brak czasu itd. Odkryłem też, że cieszą mnie dłuższe przeloty, ale robione sporadycznie, traktowane jako „wydarzenie”, a nie codzienność. A jednak żeby przyzwyczaić mięśnie do długiego wysiłku, trzeba robić tak, że (gdy jesteśmy już rozjeżdżeni) w sobotę pyknąć np. 300 km, a w niedzielę 200 km. I tak przynajmniej od czasu do czasu, przed startem na trasie typu 600-1000 km. Tak przynajmniej wyobrażam sobie elementy „treningu” ultrakolarskiego, nie wypowiem się o prawdziwym treningu, o którym nigdy nie miałem pojęcia. W każdym razie regularniejsze jeżdżenie długich tras nie jest dla mnie, po prostu mnie to nie bawi, stąd decyzja o tym, że nie będę startować w długich ultramaratonach, bo to tylko niepotrzebne zarzynanie organizmu.

Skoro Pierścień Tysiąca Jezior, to były i jeziora :)

Podsumowanie

Aby zakończyć ten wpis optymistycznym akcentem, napiszę, że udało mi się poprawić wynik w liczbie przejechanych kilometrów w ciągu 24 godzin. W zeszłym roku było to 400 km (po relatywnie płaskiej trasie), w tym, przez pierwszą dobę przejechałem 433 km i to mimo górek. Na pewno wpływ na to miała moja motywacja startowa, zapobiegająca robieniu długich przerw. Więc przynajmniej tyle dobrego :)

Tak jak napisałem, nie porzucam dłuższych tras, po prostu poznałem granice swoich obecnych możliwości i na razie to mi wystarczy. Skupię się na pokonywaniu trochę krótszych dystansów, jeżdżonych na luzie, bez większej presji. A co życie przyniesie, to się jeszcze okaże – w ultramaratonach startują panowie dużo, dużo starsi ode mnie, więc jeszcze mam czas, aby być może nabrać chęci do zmagania się z trasami powyżej pewnej granicy.

 

Na koniec lista rzeczy, które miałem ze sobą:

  • Rower gravelowy On One Bish Bash Bosh na oponach Continental GP5000 o szerokości 28 mm
  • Torba pod ramę Ortlieb Frame Pack, torba pod siodełko Ortlieb Saddle Bag, torebka na batony i dokumenty na górną rurę
  • Dwie dętki
  • Łatki
  • Łyżki do opon
  • Pompka na CO2 i zwykła pompka
  • adapter z wentyla Presta na samochodowy
  • Multitool
  • Skuwacz do łańcucha
  • Rękawiczki jednorazowe
  • Apteczka
  • Węgiel w kapsułkach, magnez
  • Żele energetyczne
  • Powerbank 20.000 mAh (przydałby się drugi w przepaku na wymianę)
  • kabel micro-USB z adapterem do USB-C
  • Licznik Wahoo Elemnt Bolt
  • Telefon
  • Dokumenty, karta płatnicza, gotówka
  • Mocna lampka + mała, migająca na przód
  • Dwie lampki na tył
  • Kurtka wiatrówka
  • Koszulka termo z długim rękawem
  • Getry bez ocieplenia
  • Czapeczka pod kask
  • Buff
  • Ręcznik papierowy
  • Krem do opalania
  • Sudocrem

Rzeczy w przepaku:

  • Kurtka przeciwdeszczowa i ochraniacze na buty (prognoza była dobra, ale wolałem się zabezpieczyć)
  • Żel przeciwzapalny (przydał się do smarowania naciągniętych mięśni)
  • Ładowarka do powerbanku (błąd, powinienem mieć tam drugi na podmianę)
  • Dodatkowy węgiel w kapsułkach
  • Koszulka, spodenki, skarpetki, rękawiczki na przebranie
  • Mały ręcznik, mały żel pod prysznic
  • Smar do łańcucha
  • Dętka, nabój do pompki (na szczęście nie przydała mi się żadna dętka, ale lepiej mieć w zapasie)

 

Zapraszam do lektury innych wpisów związanych z długimi trasami rowerowymi:

1. Długa trasa rowerem w 24 godziny – jak się przygotować

2. Jak przejechać 300 km w jeden dzień (autor: Maciej Sobol)

3. 400 km w 24 godziny

4. Lista ultramaratonów rowerowych

5. Ultramaraton Pierścień Tysiąca Jezior

6. Ultramaraton Piękny Wschód

Skomentuj Staszek Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

 

15 komentarzy

  • Jeśli chodzi o zwiększenie liczby bidonów to może takie rozwiązanie: na wiodącym portalu aukcyjnym na kontynencie azjatyckim wpisz „bicycle double bottle cage extender”. Od tego sezonu używam, lekko podgiąłem aby uchwyty na bidon były bliżej siebie i jestem zadowolony.

      • Dopóki nie podgiąłem to faktycznie był problem gdyż zdarzało się iż zahaczałem rzepem buta o uchwyt bidonu.

      • Łukasz jeśli nie wozisz nic na przednim widelcu, to pomyśl o dodatkowych dwóch koszykach na bidon. Przejechałem w tym roku trasę ponad 300 km (dwa dni) i patent się sprawdził. Wykorzystałem nagwintowany fabrycznie otwór a dolną część złapałem trytką. Dodatkowo mogłem dać jakieś małe dystanse, bo chyba za lekko dokręciłem i przy wstrząsach koszyki delikatnie porysowały widelec. Po mocniejszym dokręceniu już nic nie latało.

  • Cześć, Łuks.

    Najpierw szacun, że w ogóle wystartowałeś i udało Ci się ukończyć ten przejazd. Przeczytałem ten tekst i wcale mi nie przeszła na razie jeszcze ochota do podjęcia próby wystartowania w tego typu imprezie, ale na pewno nie w tym ani w przyszłym roku. Może za max 4 lata, jak dożyję i w międzyczasie się dobrze rozjeżdżę na dystansach rzędu 200-300 i ewentualnie więcej km. Technicznie z roku na rok poprawiam wiele rzeczy jak nie w sprzęcie czy jeździe, to w przygotowaniu organizmu: dieta, trening, regeneracja i podobne – bez szaleństw. Sporo czerpię z takich porad, jak choćby Twoje.

    Jest mały problem: mijające lata. Na razie mam 32, a nie wiem, jak długo jeszcze będę w stanie pociągnąć ze sportem (tym bardziej, że późno zacząłem, jakieś 4 lata temu i prawie od razu z przysłowiowego wysokiego C), zresztą nie uznaję czegoś takiego, że formę można złapać nawet po 60 i do końca ciągnąć. W tej materii nic nie jest wieczne, a z wiekiem i wynikającym z tego stanem zdrowia jednak warto się liczyć, każdy ze sobą indywidualnie. Obecnie jestem w takiej dyspozycji, że przykładowo tydzień temu przejechałem 206 km (w tym prawie 100 pod wiatr) ze średnią około 23.5/h (miało być 24/h, ale było parę komplikacji nie z mojej winy) i potrzebowałem jedynie 18 godzin (w tym jakieś 10 na sen a resztę na, jak to nazwałeś „kaca”), by już na drugi dzień pod wieczór móc funkcjonować jak należy, a dwa dni później pyknąć ponad setę po wzgórzach Trzebnickich.

    A przed trzema laty, jak bez przygotowania pojechałem na podobną trasę, to zbierałem się przez tydzień do kupy, więc jest progres. O trasach 100+ -kilometrowych nie wspomnę, bo łykam je na śniadanie (w ciągu ostatniego miesiąca nadrobiłem i wyszło mi ich na razie jakieś 7-8, a jeszcze sporo sezonu zostało). Po ostatnim 200 km karniaku jestem przygotowany i nastawiony na razie na regularne jeżdżenie tras 200+ odpowiednio dobranych i przygotowanych do możliwości, chęci, sił, czasu i pogody. Zamierzam to robić chociaż co dwa tygodnie w soboty, a docelowo co sobotę. W tygodniu tak nie pojeżdżę, bo ogranicza mnie praca (12h jestem poza domem we Wrocławiu i jak wieczorem zostaje mi 2-3h na jazdę, to jest wyśmienicie) a i czasem odpoczywać trzeba.

    No właśnie… Praca taka, jak moja, to jedno, z czym trzeba się liczyć w ewentualnych przygotowaniach do takiej imprezy. Na „treningi” trzeba mieć po prostu czas! Śmialiśmy się kiedyś z kumplem, instruktorem spinningu, że jeździć tak, jak ci emeryci-oldboje, codziennie i startować w imprezach ultra, to można, ale trzeba mieć na to czas, więc po części tak, jak mówisz. Kolejna sprawa, to dobór trasy. Nie kryję, że jeśli miałbym się podjąć próby, to na razie bardziej dla rozsmakowania się w samym udziale i przywiezieniu pamiątki ukończenia, ale wolałbym dobrać dystans do swoich możliwości stopniowo i delikatnie go zwiększając. Myślę, że warianty krótsze, rzędu Twojego 260 km oraz 300-400 byłyby idealne. Jeszcze jedna kwestia, to dopasowanie imprezy pod siebie, dobór tego co ewentualnie byłoby w zasięgu – w Twoim wypadku i moim skromnym zdaniem przeskok z 260 km na 625 km to trochę za dużo, ale… :) . Nie kryję, że z zamieszczonej przez Ciebie listy (szukałem takiej po goglach), którą sobie zakonotowałem, jarają mnie najbardziej te imprezy z cyklu Mazovia 24h, jak Zagnańsk czy Rawicz (który planuję na przyszły rok – chciałem już w tym, ale zdążyłem się zapisać na bieg firmowy) – bardziej Rawicz, bo logistycznie mam o wiele lepszy obraz, gdy chodzi o dojazd i ewentualny powrót.

    Ja sobie myślę, że raz w roku taki start można sobie potraktować w ramach frajdy, przyjemności i przywiezienia jakiegoś ewentualnego trofeum za udział, bo dlaczego by nie. Pod tym kątem bym sugerował Ci startowanie w imprezach ultra, ale np. krótsze odległości do 500 km ewentualnie takie, gdzie dostajesz limit czasu, a dystans zależy od Ciebie, jak Mazovia. Ja o Mazovii myślę dość poważnie i jeśli nie uda mi się pójść krok dalej, to na pewno bym się na niej skupił. Jeszcze jedno: czym dla Ciebie jest teren płaski, bo pisałeś, że jeździłeś głównie po terenie płaskim takie dystanse. Bo w tym kontekście nie wiem, czy np 110 km i prawie 900m przewyższenia (a tak jeżdżę regularnie) nazywać jazdą po płaskim (no dobra, dla górali z Karkonoszy to pikuś :P). I ostatnie: pozdrawiam, Cię serdecznie :).

    • Hej,

      „Jest mały problem: mijające lata. Na razie mam 32, a nie wiem, jak długo jeszcze będę w stanie pociągnąć ze sportem”

      Młodzieniaszek jesteś :)

      „zresztą nie uznaję czegoś takiego, że formę można złapać nawet po 60 i do końca ciągnąć.”

      Jeżeli tylko zdrowie pozwala, to niejeden sześćdziesięciolatek by Ciebie zaskoczył :) Nie trzeba przecież jeździć cały czas na tym samym poziomie, a jak forma spadnie, to rzucać rower w kąt.

      „moim skromnym zdaniem przeskok z 260 km na 625 km to trochę za dużo”

      To był przeskok w samych imprezach. W tekście gdzieś wspomniałem o tym, że w tym roku miałem już 300 km, w zeszłym przez 24h przejechałem 400 km. Nie trzeba mieć wyjeżdżone cholera wie jakich dystansów, aby ruszyć na 625 km, nawet w pofałdowanym terenie (ale bez gór) i dojechać w limicie. Grunt to mieć pewną liczbę kilometrów w nogach.

      „jarają mnie najbardziej te imprezy z cyklu Mazovia 24h, jak Zagnańsk”

      Też mam ochotę wziąć udział, tym bardziej, że tak jak napisałeś, liczy się liczba przejechanych kółek, można sobie w każdej chwili zrobić przerwę, czy po prostu zakończyć udział. Nie wiem tylko czy będę miał tyle zapału, żeby pojeździć na góralu pod górkę :) Na razie najbardziej podobają mi się zjazdy :D

      „Pod tym kątem bym sugerował Ci startowanie w imprezach ultra, ale np. krótsze odległości do 500 km”

      Szczerze mówiąc czy 500 czy 600, to mi już różnicy nie robi, 500 to też już za długo jak dla mnie, żeby była przyjemność i pozytywne zmęczenie. A krótsze dystanse typu 200-400 km, mogę sobie sam zorganizować :)

      „czym dla Ciebie jest teren płaski, bo pisałeś, że jeździłeś głównie po terenie płaskim takie dystanse.”

      Mega płasko bywa na trasach w okolicach Warszawy, gdzie na przejechane 40 km, można mieć raptem 80 metrów w górę (200 m na 100 km). Ja wyjeżdżając za Łódź, na mojej „stałej” trasie na 45 km mam 220 metrów w górę (490 m na 100 km) i to też jest płasko.
      Oczywiście wyciągnięta średnia to jeszcze nie wszystko, ale już jakiś obraz pokazuje.

      Bardziej w górę miałem chociażby w Górach Stołowych, gdzie testowałem górala od Rose. I tam miałem 1300 m w górę na 100 km i 2200 m górę na 100 km. Oczywiście nie przejechałem tam 200 km, tylko 24 i 30, niemniej czuć zdecydowaną różnicę między 200-500 m na 100 km, a 1300/2200 :)

      Na Pierścieniu wyszło mi 650 m w górę na 100 km, czyli w sumie „tylko” 30% więcej niż na mojej trasie „wokół komina”, ale tam do głosu doszła jazda pod wiatr przez sporą część trasy i zmęczenie dystansem, bo i ten parametr trzeba brać pod uwagę :)

    • W kwestii wieku to akurat sporty wytrzymałościowe są tymi co się najdostoniej starzeją, więc 32 lata to jeszcze na wielkim spokoju. Wiadomo, że nic się nie wygra, ale aby dojeżdzać na spokojnie do mety to bez przeszkód. Bardziej problemem jest to, że wtedy często masz na głowie pracę i rodzinę, a to ogranicza czas na trenowanie. :)

      • 32 lata to najlepszy wiek w sportach wytrzymałościowych o ile ktoś trenuje całe życie, a nie „wiadomo że nic się nie wygra”, ale jak on zaczął w wieku 28 lat to zmienia postać rzeczy. „dojeżdżać na spokojnie” to można koło 60(i znowu – gdy ktoś trenuje całe życie oczywiście). Nie mówimy o przypadkach gdy ktoś ZACZYNA w danym wieku. Wtedy im wcześniej tym lepiej.

        • Myślę, że Staszek zastosował skrót myślowy i chodziło mu, że „nic się nie wygra” w przypadku osób 50+. Bo 32 lata to jest świetny wiek na wygrywanie i zwłaszcza w przypadku amatorskich imprez, myślę, że wcale nie trzeba trenować od dziecka. Oczywiście jest tu też kwestia predyspozycji i zdrowia.

  • Gratulacje za wystartowanie i przejechanie dystansu. Przeczytałem wszystko i mam kilka małych uwag/przemyśleń…

    Zauważyłem że objętość/obciążenie liczysz kilometrami, moim zdaniem to największy błąd. Jako że nie robisz żadnych ćwiczeń to skupię się głównie na objętości pominąwszy intensywność, moim zdaniem objętość treningu koniecznie powinniśmy liczyć godzinami, bo nawet ta sama intensywność przy różnym typie roweru/wiatru/profilu terenu daje zupełnie inna średnia. I teraz gdy piszesz „trening 200 km” to nie wiem jaką długość treningu masz na myśli a to się liczy.

    Druga sprawa długość treningów pod ultra..
    Pod względem fizjologicznym chodzi o wydajność energetyczną, pozyskiwanie energii z tłuszczy, i wytrzymałość mięśni. Moim zdaniem fizjologicznie nie trzeba trenować dłużej niż 6 godzin nawet gdy sie przygotowujemy do 1008 km. Treningi 5-7 h tyle powinny trwać regularnie powtarzame treningi pod długie dystanse czy wyścigi wieloetapowe. Jeżdżenie po 300-400 żeby się przygotować do 600 ma oczywiście sens, ale rzadko i tylko taki że przygotowujemy się mentalnie, uczymy jeść odpowiednio przez te 10 i więcej godzin, czy nawet przyzwyczajamy kark ramiona itd(choć to wszystko i na 6h treningu też się trochę ma).

    Co do tego co napisałeś że lubisz jeździć dla przyjemności, nawwt bardzo długo ale nie regularnie trenować, ja mam inne podejście ale to też rozumiem i szanuję. No niestety kolarstwo ma to do siebie że żeby być dobrym trzeba regularnie nierzadko ciężko czy monotonnie trenować, ale jak nie liczymy na jakiś dobry czas, tylko własną satysfakcje, to oczywiście taką jazdą bardziej spontaniczną też można takie ultra przejechać.

    Ja osobiście jeszcze nie miałem doświadczenia z takim dystansami. Kilka razy 300-350 ale to typowe tempo treningowe 30-32 kmh i tyle, nawet jazdy w nocy nie było. W najbliższym czasie chce spróbować ponad 600 solo. Zobaczę jak to wyjdzie?

    Jeszcze tutaj ktoś pisał o wieku. Najlepszym wiekiem do ultra jest około 30-45 lat ale nie patrząc na czas tylko sam dojazd do w zdrowiu i po 60 można jezdzac regularnie całe życie.

    Pozdrawiam i jeszcze raz gratulacje :D

    • Hej,

      „Zauważyłem że objętość/obciążenie liczysz kilometrami, moim zdaniem to największy błąd. Jako że nie robisz żadnych ćwiczeń to skupię się głównie na objętości pominąwszy intensywność, moim zdaniem objętość treningu koniecznie powinniśmy liczyć godzinami, bo nawet ta sama intensywność przy różnym typie roweru/wiatru/profilu terenu daje zupełnie inna średnia. I teraz gdy piszesz „trening 200 km” to nie wiem jaką długość treningu masz na myśli a to się liczy.”

      Tak jak napisałem w tekście: „nie wypowiem się o prawdziwym treningu, o którym nigdy nie miałem pojęcia”. :) Jeżeli ktoś na poważnie chce się wkręcić w Waty, interwały, plany treningowe – to nie u mnie.

      Oczywiście same kilometry nie mówią nam o niczym tak naprawdę, czym innym będzie 100 km po płaskim z wiatrem w plecy, czym innym pod wiatr, czym innym po Bieszczadach, a jeszcze czym innym po Tatrach. Podając kilometry użyłem mocnego skrótu myślowego, niemniej moim skromnym zdaniem, w przypadku przygotowań do ultramaratonu, więcej da nam (w kwestii oswojenia organizmu z długotrwałym wysiłkiem) przejechanie 200 km lżejszym tempem, niż 100 km mocnym, czy 50 km po górach. Ale to jest tylko moje zdanie, mogę się mylić. Oczywiście każdy jeździ tam, gdzie mieszka, ciężko teraz wymagać od mieszkańców gór, aby szukali płaskich dróg i na odwrót :)

      Żeby to wszystko racjonalnie porównać, trzeba by sięgnąć przynajmniej po pulsometr i pomiar mocy, a to nie jest kierunek w którym chciałbym iść.

      „Druga sprawa długość treningów pod ultra..
      Pod względem fizjologicznym chodzi o wydajność energetyczną, pozyskiwanie energii z tłuszczy, i wytrzymałość mięśni. Moim zdaniem fizjologicznie nie trzeba trenować dłużej niż 6 godzin nawet gdy sie przygotowujemy do 1008 km. Treningi 5-7 h tyle powinny trwać regularnie powtarzame treningi pod długie dystanse czy wyścigi wieloetapowe. Jeżdżenie po 300-400 żeby się przygotować do 600 ma oczywiście sens, ale rzadko i tylko taki że przygotowujemy się mentalnie, uczymy jeść odpowiednio przez te 10 i więcej godzin, czy nawet przyzwyczajamy kark ramiona itd(choć to wszystko i na 6h treningu też się trochę ma).”

      Też trochę mało precyzyjnie wyraziłem się w tekście. Nie chodziło mi o to, żeby takie 300 km robić co chwila, zaraz to tam uściślę. Niemniej (znowu moim zdaniem) przydaje się poświęcić trochę czasu na takie jazdy, bo jednak organizm reaguje zupełnie inaczej po 5 godzinach jazdy, a inaczej po 10 czy 15. Oczywiście chodzi też o to, aby trenować mądrze, a nie dużo, ale tak jak pisałem, trening to nie jest moja domena :)

      „Co do tego co napisałeś że lubisz jeździć dla przyjemności, nawwt bardzo długo ale nie regularnie trenować, ja mam inne podejście ale to też rozumiem i szanuję. No niestety kolarstwo ma to do siebie że żeby być dobrym trzeba regularnie nierzadko ciężko czy monotonnie trenować, ale jak nie liczymy na jakiś dobry czas, tylko własną satysfakcje, to oczywiście taką jazdą bardziej spontaniczną też można takie ultra przejechać.”

      Ja liczę tylko i wyłącznie na własną satysfakcję z przejechania, czas nie jest dla mnie istotny (byle zmieścić się w limicie w miarę możliwości). Gdyby był, musiałbym się zabrać za te niełatwe treningi :)
      Oczywiście jak ktoś czasem pisze, że takie 600 km da się przejechać „z marszu”, to pukam się w czoło, bo jednak warto poświęcić trochę czasu i regularnie pojeździć, żeby nie zrobić sobie krzywdy na długiej trasie. Niemniej tak jak piszesz, do przejechania dystansu ultra, nie trzeba wchodzić w reżim treningowy :)

      „Ja osobiście jeszcze nie miałem doświadczenia z takim dystansami. Kilka razy 300-350 ale to typowe tempo treningowe 30-32 kmh i tyle, nawet jazdy w nocy nie było. W najbliższym czasie chce spróbować ponad 600 solo. Zobaczę jak to wyjdzie?”

      U mnie od lat średnia oscyluje w granicach 23-25 km/h, może odrobinę wzrosła po przesiadce na baranka. Oczywiście myślę tu o bardziej płaskich trasach i jeździe bez wiatru. I tyle mi wychodzi, niezależnie czy jadę 30 km, czy 200 km :) Po prostu mam swoje tempo i się go trzymam. Nie mam pulsometru, a miernik mocy mam tylko w trenażerze i z tego miernika wynika, że jadąc „ot tak sobie”, jadę w drugiej strefie mocy, czyli wytrzymałościowej. Miernik mocy podczas jazdy nie jest mi potrzebny, bo organizm sam wyczuwa gdzie jest ta strefa :) Może i pojeździłbym szybciej (choć kiedyś na Bike Challenge miałem na trasie 50 km średnią 33 km/h, ale to wiadomo – adrenalinka + fragmentami jazda w grupkach), ale to znowu – trzeba się zabrać za treningi, a to nie dla mnie :)

  • Witam, zaczynają mnie interesować dłuższe dystanse. Jak na razie mam raptem jedną „setkę” za sobą, jednak w tym sezonie mam zamiar częściej pokonywać takie dystanse. Korzystam z Twoich porad – są bardzo pomocne :) Ciekawi mnie tylko jedna kwestia: mówisz, że podczas swoich samotnych wycieczek korzystasz z przydrożnych sklepików czy ze stacji benzynowych w celu uzupełnienia zapasów. Co robisz wówczas z rowerem? W jaki sposób zabezpieczasz go przed kradzieżą?

    • Hej,
      zwykle niestety nie robię nic :\ Liczę zawsze na to, że na stacji benzynowej nikt nie będzie na tyle głupi, żeby w oku kamer kraść rower. Natomiast stając w sklepie, wybieram jakieś małe sklepiki na wioskach, gdzie po pierwsze mam rower na oku, a po drugie tam ryzyko, że ktoś akurat mi buchnie rower, jest stosunkowo małe. Za to unikam dużych sklepów w centrach miast.

      Na wyjazdy z sakwami zabieram czasami ze sobą malutkiego i lekkiego U-Locka, ale i tak zwykle jest problem żeby rower gdzieś przypiąć.
      Opcją jest wożenie ze sobą linki. Na przypadkowego złodziejaszka, który nie nosi przy sobie nożyc – to w zupełności wystarczy.